5-star review

By

Ukradłam chłopca. No, może nie do końca ukradłam. Przywłaszczyłam? Objęłam w posiadanie? Mniejsza o szczegóły – mam go, mimo że nie jest moim dzieckiem. Wcale tego nie zamierzałam i pojechałam na to zlecenie przypadkiem, bo Alex wziął wolne, bo miał jakieś zmiany w grafiku w tej drugiej pracy, bo jestem dobrą koleżanką i nie mam dzieci, więc nie mam wymówek.

Dom, pod który podwiózł mnie nasz szef Paul, nie wyglądał jak pozostałe w tej bogatej dzielnicy na spalonym przez słońce wzgórzu, które nieraz okrążałam podczas spacerów. Stał na uboczu, miał starą elewację, ogródek w nieładzie i niekompletne ogrodzenie.  Wewnątrz przywitała nas młoda, szykująca się do wyjścia para. Kobieta pobrzękiwała bransoletkami i rozsiewała zapach świeżo wypranej pościeli, a może paczuli, sama nie wiem. Była zniecierpliwiona, stukała nerwowo obcasami i rzucała gniewne spojrzenia w kierunku partnera. Pewnie już byli spóźnieni na kolację, na której miały pojawić się jakieś gwiazdy footballu, ostrygi i poczucie wyższości. Mężczyzna był z kolei bardzo spokojny i zdecydowanie wyglądał na kogoś, kto właśnie wypalił piątego jointa. Przyglądał mi się z zaciekawieniem. Popatrzył na buty, moje sprane dresy i odrosty, po czym zapytał, czy podzielę się z nim bananem i wyczułam, że to jakaś pokrętna próba bratania się z ludem. Zobacz – zdawał się mówić – możemy zjeść jednego banana i nie zarażę się twoją biedą! Oderwałam kawałek dla siebie i dałam mu nietkniętą resztę wraz ze skórką, tak żeby nasze śliny nie musiały się spotkać na jakimkolwiek etapie tej wymiany. Zdaje się jednak, że on w ogóle o tym nie myślał i po prostu chciał zjeść banana. “Dzięki” rzucił z entuzjazjem. “Wrócimy późno, nie musisz się spieszyć”. Wyszli, a wraz z nimi Paul, zostawiając mnie w przyjemnie chłodnym wnętrzu. Nie przykładałam się do sprzątania, bo już w pierwszym pokoju znalazłam kilka strzykawek na podłodze i ostudziło to mój zapał. “To obrzydliwe” mówiłam czasem do Alexa, opisując co zastałam w sprzątanym lokalu. “To jeszcze nic” odpowiadał, po czym licytowaliśmy się na napotkane obrzydliwości, bo jest to jedyny ciekawy aspekt naszego zawodu. Przeszłam się po domu oglądając zdjęcia w ramkach z muszelek. Wycisnęłam kilka pomarańczy i posiedziałam nad basenem, mocząc spuchnięte nogi. Wyjadłam malutkie porcje ciastek, cukierków, torcików i innych pyszności z lodówki – tak małe, by nikt nie zauważył braków. Wytarłam kurze, umyłam toaletę i lustra w łazience, zmieniłam pościel i odkurzyłam. Zazwyczaj to wystarczało, żeby klient przyznał nam pięć gwiazdek na Google reviews i tym samym uszczęśliwił Paul’a. Zgromadziłam torby ze śmieciami pod drzwiami i zamierzałam wyjść, kiedy usłyszałam hałas zza drzwi pokoju przylegającego do salonu. Nie zajrzałam tam wcześniej. Szczerze mówiąc, nawet go nie zauważyłam. Kiedy otworzyłam drzwi, zobaczyłam chłopca siedzącego pod oknem. Wstrzymałam oddech. W dłoni trzymał drewnianą łyżkę, którą uderzał martwego ptaka, jakiegoś drozda albo gawrona, którego zapewne upolował siedzący w kącie kot. Chłopiec miał szerokie czarne oczy i pulchne poliki. Był mały, mógł mieć niewiele ponad dwa lata. Po jakimś czasie rzucił łyżkę i zaczął wyć. Patrzyłam, jak płacze, i czekałam, aż ktoś przyjdzie i go uspokoi, ale nikt się nie zjawił, bo w końcu byliśmy sami w domu ze starą elewacją, ogródkiem w nieładzie i niekompletnym ogrodzeniem, więc dźwignęłam malca na kolana i rozhuśtałam. Niemal od razu się uspokoił. Nie wiem czemu podjęłam decyzję, że najlepiej będzie go zabrać z tego domu ze strzykawkami na podłodze. Może dlatego, że były w nim strzykawki na podłodze? W każdym razie złapałam go za rękę i po prostu wyszliśmy, zabierając torby ze śmieciami, kierując się w stronę najbliższego przystanku, żeby złapać autobus numer 716 jadący do centrum.

Gdy dotarliśmy do mieszkania, maluch był już zupełnie spokojny. Widziałam, że fascynowała go podróż autobusem, ale nie powiedział do mnie nawet słowa. Pytałam go o imię, o to gdzie jest jego mamusia albo czy jest głodny i czy zna jakieś postaci z kreskówek. W odpowiedzi patrzył na mnie tymi czarnymi oczami i otwierał buzię. Pomyślałam, że może mówi w innym języku. Włączyłam translator i sztuczny głos wypowiedział te same pytania po francusku, włosku, hiszpańsku i chińsku. Zainteresował go tylko telefon, ale wyrwałam mu go, żeby zadzwonić do Paula. “Tak, wszystko w porządku” powiedział. “Są zadowoleni ze sprzątania i nie zgłaszają żadnych uwag. Dobra robota!”

fot. cdc library

Włączyłam wieczorne wiadomości, mając nadzieję, że dowiem się kto poszukuje dziecka, szybko zawiozę je na policję, wrócę do domu i zjem paczkę chipsów, żeby ukoić nerwy. Niczego takiego się nie dowiedziałam. Zabójstwa, pożary, korupcja, słowem – brak zaginionych dzieci bawiących się moim telefonem. Z pewnością powinnam była pójść na policję i to od razu, a najlepiej zadzwonić do nich z tego przeklętego domu. Bałam się, że przez ten głupi pomysł zostanę wkręcona w handel dziećmi albo coś gorszego – co może być gorsze od handlu dziećmi? – ale jeszcze bardziej bałam się tego, że w mojej głowie już od samego początku nie pojawiła się myśl, że należy powiadomić odpowiednie służby, jeśli znajdzie się jakieś dziecko.

Chłopiec nie wydawał z siebie dźwięków, co utrudniało komunikację, ale przecież nie uniemożliwiało. Kiedyś ludzie nie znali mowy, a wymieniali towary, malowali ściany jaskiń i wynaleźli ogień. My też możemy malować ściany jaskiń. Ale najpierw poszliśmy spać. Próby zaciągnięcia chłopca do łazienki spełzły na niczym, głównie dlatego, że zaczynał wyć i w duchu cieszyłam się z tego wycia, bo przecież i tak nie mogłabym go rozebrać i dotykać w intymnych miejscach. To karalne. W końcu był małym chłopcem, a ja byłam dorosłą, obcą mu osobą. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej się martwiłam o to, jak miałoby wyglądać nasze życie. Bardzo możliwe, że nie będzie musiał się myć aż do osiągnięcia pełnoletności. Albo nigdy. Przecież nawet gdy będzie dorosły nie zaciągnę go do łazienki, żeby go umyć, nawet jeśli na to się zgodzi. Położyłam go w moim łóżku, a sama zaległam na kanapie w salonie. Po chwili usłyszałam ciche posapywanie, które na chwilę ukoiło moje nerwy.

Jak miałoby wyglądać teraz moje życie? Do tej pory dni, w które nie sprzątałam, zawsze spędzałam w dresach, na kanapie w salonie. Kompulsywnie czytałam. Czytałam wszystko i na różnych nośnikach jednocześnie. Nie wiedziałam co innego robić z wolnym czasem i to wydawało się dobrym sposobem na jego przepędzanie. Tylko ja, ciepłe miejsce, obrazki w gazecie i obrazki w mojej głowie. Nie istniało nic innego i w taki właśnie sposób pragnęłam umrzeć, gdy nadejdzie czas. Byłam antytezą wszystkiego, co reprezentowały osoby, o których czytałam w tych magazynach, a bardzo długo udawałam, że jest inaczej. Umawiałam się na randki z Tindera, umawiałam się z koleżankami na kawę i chodziłam po sklepach, tak jakbym za wieszakiem z ubraniami miała odnaleźć sens życia. Gdy zrozumiałam, że na zewnątrz nic dobrego na mnie nie czeka, poczułam ulgę, za którą nadeszło szczęście i udzieliłam sobie na nie zgody. Nie było w moim świecie miejsca na znalezione dziecko, postępowanie karne, obronę z urzędu i dożywocie w więzieniu. Chciałam dożywocia, ale na moich warunkach – na kanapie, z Vogue’m w ręku. Postanowiłam zadzwonić do Paula i wyjaśnić całą sytuację. Nie, nie zadzwonić. Napisać. Potrzebowałam dowodów. Starałam się pisać z zachowaniem wszystkich zasad ortografii i interpunkcji, ponieważ Paul w kontakcie sms-owym, z ponurego, mrukliwego gbura przeistaczał się w pełną entuzjazmu, pedantyczną nastolatkę. Pisał z dużej litery, używał myślników zamiast dywizów, a nawet wstawiał animowane emotikonki, zamiast jak wszyscy wpisywać po prostu dwukropek i nawias. Pełno było u niego wykrzykników i uśmiechniętych buziek. Miłego dnia! Pewka! Żaden problem! Miałam wrażenie, że sms-owanie traktuje jak trening w odpisywaniu na te wszystkie komentarze na Google reviews. “Do usług!”, ” Jesteśmy wdzięczni za każdą opinię –pomaga nam w doskonaleniu!”. Nie wiem kim byli ci, którzy się doskonalili, ale na pewno nie był to Alex i ja. Wysłałam wiadomość. “Paul, chodzi o to ostatnie zlecenie”. To był z kolei mój styl. Wysłać kawałek i zastanowić się co dalej. Nigdy nie wiedziałam dokąd zaprowadzą mnie początki rozmowy. Bip. Odpowiedź. “Wszystko wiem. Możesz go zatrzymać! 🙂 Właściciele i tak nie mieli dla niego czasu ;-( Mają nadzieję, że się polubicie. Dobranoc! <ziewa>”. Przeczytałam jeszcze raz, a potem ponownie. Para rzeczywiście wyglądała na zabieganą, ale czy to wystarczający powód, żeby oddać syna w ręce sprzątaczki na zastępstwo? Jak ja to wytłumaczę chłopcu, gdy już dorośnie, umyje się i spyta kim są jego rodzice? Poza tym najwyraźniej wypadłam również z obiegu nomenklatury. Ewidentnie teraz nie mówi się już “rodzice” tylko “właściciele”. Może nie powinnam już nawet mówić “chłopiec”. Może mogę być dla niego mamą i nie potrzebujemy zgody sądu, czy też innej wysokiej instancji? Może teraz tak się żyje?

Chłopiec chował się dobrze. Nie mówił, ale i tak świetnie się dogadywaliśmy. Nie zdecydowałam się, żeby posłać go do szkoły – trudno byłoby komuś wytłumaczyć naturę naszej relacji, a mianowicie to, że zdecydowaliśmy się być mną i chłopcem. My dwoje, taka sytuacja. Samodzielnie nauczyłam go ważnych i przydatnych rzeczy. Wytłumaczyłam czym jest inflacja, tabliczka mnożenia oraz jak pisać ładne wiadomości tekstowe. Nauczyłam tańczyć walca wiedeńskiego oraz tango. Czytałam mu na dobranoc Kafkę, Dostojewskiego, le Monde i wybrane wiersze E.E. Cummingsa. Ćwiczyliśmy brazylijskie jujitsu i malowaliśmy pisanki, których nie zanosiliśmy do kościoła, bo mimo że chłopiec uwielbiał muzykę chóralną, to nie znosił tłumów. Obejrzeliśmy razem wiele kursów efektywnej komunikacji (niewerbalnej). Co jakiś czas pytałam, czy może miałby ochotę już porozmawiać, ale kiwał głową na nie. Odeszły w niepamięć moje dni wypełnione leżeniem na kanapie. W ogóle nie miałam na to ochoty i zmieniła się moja wizja odchodzenia z tego świata. Teraz już nie chciałam z niego odchodzić. Na pewno nie przed chłopcem.

Od czasu do czasu Paul dawał wyraz swojej ciekawości. “Ale upały!” pisał. “Już się zgraliście?” albo “Co u młodego? Pewnie chodzi już swoimi ścieżkami? <haha>”. Pisał te radosne wiadomości zupełnie jakbyśmy nie widywali się co drugi dzień i nie mijał mnie z miną nożownika, która w żaden sposób nie dawała mi znać, że interesuje go moje życie. Zrozumiałam oczywiście, że był przekonany, że przygarnęłam kota, a nie człowieka, ale nie zamierzałam wyprowadzać go z błędu.

Z czasem przestałam się bać, że ktoś zapuka. Że ktoś się upomni. Że wszystko to było tylko chwilowe. On też przestał godzinami patrzeć za okno. Zaczął rysować mnie z pamięci, jak twierdził – choć przecież siedziałam obok. Na rysunku miałam oczy jak okruchy czekolady i włosy jak wirujące nitki zupy. „Tak wyglądasz, kiedy się nie boisz” – powiedział wreszcie.

Uwierzyłam mu, i tak już wyglądam.