Zbroja

By

Wybrałam się do galerii sztuki, zachęcona materiałem w wieczornych wiadomościach. Jak zawsze – ani nie wysłuchałam informacji do końca, ani nie zrobiłam research’u, bo bałam się, że okaże się, że wcale nie chcę tam iść, a bardzo chciałam być spójna z moim wewnętrznym wizerunkiem siebie jako osoby zainteresowanej sztuką. Ktoś zainteresowany sztuką nie omija wystaw w Domu Artysty Plastyka, a szkoda, bo okazało się, że pod nazwą “Old Masters New Paintings” wcale nie kryje się wystawa dzieł tych pierwszych. A przynajmniej nie tych, o których słyszałam, więc się nie liczą.

Diego Velazquez, Papież Innocenty X 1650.
Studium według Portretu papieża Innocentego X Velazqueza 1953 © The Estate of Francis Bacon.

Po wejściu do budynku wcale nie poczułam, że wystawa została stworzona do oglądania i podziwiania. Ona została stworzona po to, aby mnie upokorzyć i wiedziałam o tym już w chwili przekroczenia progu. To była galeria dla ludzi o mocnych nerwach, ale gdy się powiedziało “A” to trzeba powiedzieć resztę alfabetu, i to przekonanie już nie raz doprowadziło mnie do wypalenia zawodowego, przemocy w związku oraz kupna rzeczy, na które mnie nie stać.

Zdziwiłam się, że było pusto. Weszłam na pierwsze piętro po starych drewnianych schodach. Poszukałam kamer, ale o dziwo ich nie znalazłam. Przecież ktoś mógł wylać na obrazy sok pomidorowy albo podejść blisko i odłamać te grubsze warstwy farby, zostawiając dziury w płótnie. Pokręciłam się po sali, odliczając chwile do końca czasu, który należy spędzić na oglądaniu kilkunastu obrazów i zeszłam na dół. Wiedziałam już co prawda, że mnie oszukano, i że również na dole nic mnie nie czeka, ale jako że kilka tygodni temu podczas wizyty u ginekologa odkryłam dzielną część siebie, która teraz bardzo domagała się porządzić, dziarsko wkroczyłam również do sali na parterze. W kącie siedział mężczyzna stukający w klawiaturę nowego Macbooka. U jego bosych stóp siedział mały piesek, chihuahua – tak grzeczny i nieruchomy, że przez chwilę myślałam, że jest wypchany. Od razu skręciłam do sali najbardziej oddalonej od jego stanowiska i skanowałam tabliczki, wiedziona na nowo rozbudzoną nadzieją znalezienia kogoś znanego. Kojarzyłam Polę i Edwarda Dwurnik, ale podpisy były umieszczone zbiorczo, na początku ściany, i ostatecznie nie rozpoznałam ich obrazów. Miałam wrażenie, że to teleturniej, w którym do wygrania jest wszystko, czego kiedykolwiek w życiu pragnęłam i póki co sromotnie przegrywałam. W poczuciu porażki zaczęłam kierować się w stronę wyjścia, rzucając jeszcze okiem na rzeźby, bo brakowało kilku minut do odhaczenia przyzwoitego czasu zwiedzania.

– Była pani na dole? – rzucił mężczyzna patrząc na mnie znad okularów.

I to jest właśnie powód, dla którego nie wchodzi się do pustej galerii sztuki. To jest właśnie powód, dla którego nie wchodzi się, kurwa, do żadnego pomieszczenia, w którym w kącie siedzi tylko właściciel, udający że jest zajęty odpisywaniem na maile, a tak naprawdę szuka w sieci informacji o przeszczepie włosów w Turcji albo jak skutecznie usunąć z upraw kapusty wciornastka tytoniowca. Zaprzeczyłam i karnie udałam się na dół, gdzie – jak się okazało – znajdował się Bacon. Tzn. Zbroja. Zbroja, który zainspirował się Baconem. Nieważne. Znajdowało się tam coś podobnego do tego, co chciałam obejrzeć na żywo. Nie wiem co mnie podkusiło, chyba ta chęć spójności wewnętrznej, ale po powrocie na parter zebrałam się na odwagę i rzuciłam z uśmiechem: “A więc to tam trzymacie największe skarby…” zawieszając głos, żeby dać rozmówcy przestrzeń na odpowiedź, choć przeczuwałam, że nie będę jej w stanie udźwignąć.

– Cóż – powiedział poważnie. – Największy skarb wisi tu – wskazał na tryptyk Bacona, do którego z powodu bliskiej odległości od stanowiska nigdy bym nie podeszła, nie mówiąc o polizaniu płótna czy zdrapywaniu grubych kawałków farby. – No tak – odrzekłam refleksyjnie. – Postrzeganie sztuki jest bardzo subiektywne. Popatrzył na mnie z obojętnym wyrazem twarzy i zaczęłam cofać się w kierunku wyjścia, rozumiejąc nagle, że odbiór sztuki w ogóle nie jest subiektywny. Nagle wstał, skinął głową i zaprowadził do dwóch obrazów tuż przy samym wyjściu.

– Albo to – powiedział. – Baselitz i Kowalewski. Zna pani Baselitza? – Nie, nie znam. – odpowiedziałam. Westchnął, widząc, że traci czas, ale koszt jaki poniósł wstając z krzesła był już tak duży, że zdecydował zmarnować na mnie jeszcze kilka słów. – To największy malarz młodego pokolenia – powiedział zrezygnowany. – Proszę iść do Sheratona. Tam wisi reszta jego prac.

Zatrzymał wzrok na moim podbródku, przez co i ja stałam się świadoma istnienia mojego podbródka, a dobrze wiem, że nie jest to podbródek osoby interesowanej sztuką. Powoli spuścił wzrok na moje piersi, na których sutki przyklejałam silikonowe plastry, bo nienawidzę staników, a następnie na ortopedyczne sandały i uznał ostatecznie, że nie mam prawa interesować się sztuką. Zgodziłam się z nim – ja również nienawidziłam tych sandałów, ale nie było sensu wyjaśniać, że tak naprawdę nie jestem osobą noszącą ortopedyczne sandały i robię to tylko dlatego, że przypadkiem tak się stało, że boli mnie mięsień gruszkowaty i jeśli chodzę w butach na obcasach, to następnego dnia muszę iść do fizjoterapeuty. On sam chodził po galerii na boso. On mógł chodzić po galerii boso i mógł mieć suche pięty i starcze plamy na policzku. Mógł też wyglądać na skacowanego po wczorajszym raucie, bo jak ktoś się interesuje sztuką, to bywa w miejscach, w których się coś otwiera, a. tam zawsze jest alkohol. Podniósł wzrok i wręczył mi ulotkę. – George Baselitz tak się zaprzyjaźnił z Kowalewskim, że namalowali sobie nawzajem obrazy. W niejakim hołdzie – dorzucił, upewniając się, że na pewno zrozumiem taką koncepcję. Powiedziałam nieśmiało, że właściwie to przyszłam zobaczyć tego Velazqueza. Tzn. Bacona. Tzn. inspirację, wiem, że to nie oryginał, wiadomo. Powiedziałam inspirację, bo zapomniałam słowa interpretacja oraz zapomniałam już nazwisko tego malarza z piwnicy.

Zawołał kręcącego się przy sandałach psa i bez słowa odszedł w kierunku swojego stanowiska w kącie. Kiedy w końcu wyszłam z galerii, stałam kilka minut przed wejściem, bo wiedziałam, że stamtąd może mnie jeszcze widzieć, i ostentacyjnie założyłam okulary przeciwsłoneczne, poszukałam czegoś w telefonie i długo wkładałam słuchawki bezprzewodowe, pokazując mu, że wcale nie mam ochoty uciec stamtąd upokorzona. Ja przecież wiem tyle rzeczy, o których on nie ma pojęcia. Na przykład to, że nazwa prodiżu wzięła się od francuskiego słowa “le prodige” oznaczającego cud, fenomen albo że władcą pierwszego domu w astrologii jest Mars.

Chcąc się uspokoić wypróbowałam tę sztuczkę z pytaniem siebie, czy to co się stało będzie miało jakieś znaczenie za 5 lat. Bo jeśli nie, to nie warto tym się przejmować. Uznałam, że nie będzie miało znaczenia, ale wcale mi to nie pomogło, natomiast nagle uświadomiłam sobie, że wybrałam te dwa obrazy jako temat mojej ustnej matury z polskiego, choć nie mogłam sobie przypomnieć w jaki sposób mój pokrętny umysł znalazł powiązanie z koncepcją literacką. Historia zatoczyła koło. Oto powtórzył się dzień, w którym zakpiono z mojej relacji ze sztuką. Pamiętam, że dostałam ledwo zdałam maturę.

Wróciłam do domu dłuższą trasą, mimo że bardzo rozbolał mnie brzuch i głowa, bo w ten dziwny sposób chciałam udowodnić mężczyźnie z Domu Artysty Plastyka, że to właśnie jest coś, co ja umiem, a on nie. On zadzwoniłby po taksówkę albo wziął lek przeciwbólowy. Ja nie. Ja mogłam żyć z bólem głowy całe dnie, mogłam iść na pielgrzymkę do Lourdes z biegunką. Jestem pewna, że kiedyś dostanę za to odznakę dzielnego człowieka i wtedy wszystkie upokorzenia zostaną anulowane, zostanę tylko ja oraz ludzie, którzy wiedzą, że noszę sandały tylko tymczasowo i będziemy się śmiać z tych, którzy wiedzą kim jest George Baselitz, Kowalewski i Zbroja. Wtedy też pani Bogucka od polskiego zrozumie moje skojarzenie Bacona z pozytywizmem i gorzko zapłacze nie pojmując, jak mogła sama na to nie wpaść.

Wyczekuję tego dnia.