Od dawna marzyłam, żeby mieć personalnego asystenta i kiedy to marzenie się spełniło, oblał mnie zimny pot, bo nie wiedziałam, co z nim zrobić.
Asystent nie pojawił się z własnej woli – nie jest wolontariuszem z jakiejś fundacji pomagającej kobietom z endometriozą. Jest osobą prowadzącą działalność gospodarczą, godnie wynagradzaną za swoją pracę przez mojego ojca, próbującego uciszyć wyrzuty sumienia. Wyrzuty za to, że go tu nie ma oraz za to, że nigdy go nie było, zaś różnica między nigdy a teraz jest taka, że teraz ma pieniądze i może swoją nieobecność jakoś zrekompensować. Zatrudnił więc dla mnie asystenta. Mam do niego dostęp bez ograniczeń, mogę zadzwonić o każdej porze i ma się u mnie zjawić w pół godziny, a tak ogólnie może sobie być gdziekolwiek, nawet w Puerto Rico. Oczywiście nigdy bym z tej opcji nie skorzystała. Od nagłych wypadków są karetki pogotowia, nie asystent. Przecież jedyne, co mógłby zrobić, to przyjechać i sam zadzwonić na 112, ale to wydaje się jednak stratą czasu w sytuacji, gdy na przykład leżę na dywaniku w łazience, wypróżniam się i wymiotuję z bólu, jak to się już kilka razy zdarzyło. Po tych właśnie incydentach ojciec załatwił mi asystenta, chyba na wypadek, gdybym zapomniała jaki jest numer na 112.
Wobec braku moich dyspozycji Brennan sam wychodził z inicjatywą. Codziennie około 10:00 zjawiał się z cappuccino kupioną w lokalnej hipsterskiej kawiarni na skwerku z placem zabaw i zajmował się śniadaniem. Nie było sensu przychodzić wcześniej, bo i tak nie otwierałam oczu przed 9:30. Nie witał się ze mną, bo szybko nauczył się, że nie odpowiadam na zaczepki przed wypiciem kawy. Wyjmował z lodówki jogurt naturalny, wsypywał do niego płatki owsiane i nasiona chia oraz kroił sezonowe owoce. Truskawki, borówki, porzeczki i inne jagodowce, bo one mają najwięcej resweratrolu, który miał mi ratować zdrowie. Nie ratował, ale posłusznie zjadałam owoce, bo je bardzo lubię. Po śniadaniu Brennan zajmował się organizacją mojego dnia. Przeglądał kalendarz, przypominał o spotkaniach i pilnował, żebym o niczym nie zapomniała. Nie było tego dużo. Ojciec zapewnił mi wystarczająco dużo pieniędzy, żebym mogła przeżyć pracując na ćwierć etatu w lokalnym wydawnictwie, dla którego wykonywałam korekty, leżąc na kanapie w salonie. Pisali głównie o zaginionych kotach, wyprzedażach garażowych oraz dniach seniora w domu kultury. Nie była to trudna praca i bardzo ją za to ceniłam. Brennan w tym czasie chodził na zakupy i na pocztę, żeby opłacić rachunki. Zawsze pilnowałam, żeby miał coś do załatwienia – zrezygnowałam z dokonywania opłat online, zamawiałam paczki do punktów odbioru, zamiast z dostawą do domu oraz wysyłałam go do miasta w poszukiwaniu korzenia kurkumy albo ekologicznej babki płesznik. Czasami przed wyjściem sporządzał notatki, których później nie potrafiłam odczytać, bo pismo miał niesamowicie skomplikowane. Mogło tam być napisane “dopij jeszcze litr wody” albo “pierdol się”. Poza tym Brennan dbał o to, abym nigdy nie zostawała głodna. W szafce zawsze znajdował się zapas przekąsek o różnym stopniu zdrowotności, przy czym czekolada miała na sobie naklejkę “1 kostka dziennie”. Wobec mojego braku współpracy po kilku tygodniach zrezygnował z roli doradcy żywieniowego.
Brennan był bez wad. Im bardziej był bez wad, tym bardziej ja robiłam się ich pełna, tak jakbym swoim paskudnym zachowaniem testowała jego limity i chciała sprowokować go do obnażenia prawdziwego ja. Tego, które nienawidzi mnie, mojego mieszkania i pracy dla mnie. Tego, które chce wrócić do Anglii, a nie siedzieć w szarym, zimnym postkomunistycznym kraju w Europie wschodniej. Nic takiego jednak się nie działo – Brennan pozostawał pogodny i uczynny a ja obawiałam się, że po prostu taki jest, aż do samego rdzenia jego zdrowego, szczęśliwego ja. Jest zbudowany z radosnych komórek, jego DNA jest na wskroś pozytywne, grupę krwi też na pewno ma coś tam plus. Ja byłam zepsuta i złośliwa do szpiku kości oraz bałam się, że go zabrudzę swoją zawiścią i żalem do świata oraz rodziców, że mnie na niego sprowadzili. Moje obawy nie powstrzymały mnie jednak przed podłym zachowaniem i zaczęłam używać Brennana jako psychoterapeuty. Przez wiele lat to ja – nauczycielka francuskiego – pełniłam tę funkcję dla do moich kursantów. Zamiast nauki woleli opowiadać o swoim życiu, a mnie się wydawało, że to łatwo zarobione pieniądze – ot, słuchanie. Dopiero po latach dopadło mnie wypalenie. Uderzyło jak potok tych wysłuchanych słów, jak opóźnione tsunami złożone z rozwodów, wybitnie utalentowanych dzieci, problemów w pracy i wakacji all inclusive, najlepszych na świecie i na które koniecznie ja muszę też pojechać, zupełnie jakbym nigdy nie opuszczała granic miasta. Lecz oto nadszedł czas zemsty. Teraz to ja miałam wyrzucić z siebie najskrytsze myśli, a nauczycielem francuskiego miał być Brennan, mimo że znał tylko i wyłącznie angielski.

Najczęściej słuchał o bólu, bo bolało prawie zawsze, zwłaszcza nocą. Nawet jeśli nie bolało, to wybudzałam się, bo śniło mi się, że mnie boli. Bolało rano, gdy już metabolizm zrozumiał, że zaczął się nowy dzień. Bolało w południe, kiedy próbowałam wykonać ćwiczenia od fizjoterapeutki i bolało wieczorem, bo byłam zmęczona całodniowym bólem. Bolało podczas okresu, który mimo terapii hormonalnej nie zatrzymał się, lecz pojawiał się dwa razy częściej. Przez ból przestałam wychodzić z domu, przestałam spotykać się ze znajomymi, przestałam jeździć na wakacje i przestałam szybko chodzić, przez co regularnie byłam obrzucana obelgami na przejściu dla pieszych. Życie, jakie znałam, zaczynało znikać i tak bardzo, bardzo się bałam, że już na zawsze je utracę. Czasem mówiłam Brennanowi, że dla ułatwienia może sobie wyobrażać, że jestem zamożną kobietą mieszkającą w ogromnym apartamencie na Manhattanie. Jestem stara i bogata, bo zmarł mój mąż i odziedziczyłam całą fortunę, którą zgromadziliśmy, rozwijając interes mojego ojca, polegający na inwestycjach w przemysł zbrojeniowy. Nie mam nic do roboty oprócz picia kawy, czytania The New York Timesa, chodzenia na zakupy i wernisaże oraz udzielania się w fundacjach czy organizacjach charytatywnych. Jestem pogodną staruszką śledzącą konflikty zbrojne na świecie, a Brennan nie jest opłacany przez mojego ojca, tylko przeze mnie, co jest o wiele godniejszą (dla mnie) opcją. W przeciwieństwie do mnie, ta staruszka ubiera się codziennie w świeże ubrania. Ma świetny styl i nosi tkaniny najwyższej jakości, głównie szyte na miarę. Miewa gorsze dni, zwłaszcza gdy przypomina sobie o zmarłym mężu, który był jednocześnie jej najlepszym przyjacielem, ale nawet wtedy nie pozwala sobie na zbyt długi smutek. Trzyma się ustalonego rytmu dnia, tygodnia, miesiąca, który niesie ją przez kolejne dobrze spędzone lata. Brennan czasem daje się wciągnąć w tę historię i razem planujemy dzień naszej staruszki na Manhattanie, mimo że żadne z nas nigdy tam nie było. Ja znam to miejsce tylko z serialu Sex in The City, zaś Brennan z filmu o Donnie Brasco. Mówię mu, że akcja tego filmu chyba dzieje się w innym miejscu, ale Brennan zapewnia, że czuć w nim klimat Manhattanu, a to wystarcza na potrzeby naszych historii. Często spieramy się o drobiazgi – nawet o imię starszej pani czy to, na którym piętrze mieszka – ale mam nad Brennanem przewagę finansową, więc ostatnie zdanie należy do mnie i nie jest to fair, ale przecież Brennan się nie obraża i dalej ochoczo bierze udział w zabawie. Ustalamy w końcu, że staruszka nazywa się Helena, ponieważ zupełnie przypadkiem okazało się, że ma polskie korzenie. Jej mąż wymawiał to imię z akcentem na “le” – He-lee-na – i pociągała go w niej ta polskość, ta słowiańska dzikość i uroda, mimo że Polakiem był tylko prapradziadek He-lee-ny. Poznali się, gdy Jack był chłopcem na posyłki jej ojca. “Consiglieri” – lubił o sobie mawiać. Wystarczyło, że raz na nią spojrzał i od razu wiedział, że będzie jego żoną. Od tamtej pory oczy Jacka zamknęły się na inne kobiety, na które wcześniej miał oczy otwarte bardzo szeroko. Spotykali się z Heleną ukradkiem, w tych nielicznych wolnych chwilach, które Jack otrzymywał od swojego szefa. Helena była oczkiem w głowie ojca i Jack wiedział, że musi stanąć na swojej głowie, żeby zdobyć jego zgodę na ślub. Nie musiał na nią długo czekać, ani nawet o nią pytać, gdyż ojciec Heleny zmarł, nie osiągnąwszy wieku 50 lat, na skutek rozległego zawału serca, osierocając tę piękną istotę oraz swoją żonę Melindę. Helena odziedziczyła rodzinny biznes, zaś jej matka bez wahania zgodziła się na ślub z Jackiem, gdyż gwarantował kontynuację rodzinnego biznesu, w który i tak już był mocno zaangażowany. Zapewnił tym samym stabilność finansową sobie oraz pogrążonym w żałobie Melindzie i Helenie.W naszych opowieściach czasem zbyt bardzo dawaliśmy się ponieść emocjom. Doszło nawet do tego, że Helena miała romans z sąsiadem (Borgiem), ale zgodnie uznaliśmy, że to zaszłoby za daleko. Bardzo kochała Jacka i do końca życia będzie wierna już tylko jemu.
Było mi smutno. Helena miała takie piękne, dobre i długie życie. W niczym nie przypominało pokręconej ścieżki naznaczonej chorobą, która wydobyła na wierzch najgorszą wersję mnie. Helena była pogodna, zupełnie jak Brennan i pewnie dlatego tak się polubili. Może nawet obgadywali mnie za plecami.
Pewnego dnia rano Brennan przyniósł razem z kawą stertę ulotek oraz list polecony, który wyrwał listonoszowi, zanim ten upomniał się o upoważnienie. Zaciekawiona obejrzałam kopertę i stempel, na którym widniała nazwa małego miasteczka na pojezierzu mazurskim. Znałam to miasteczko i znałam ich mieszkańców, a w szczególności moją matkę chrzestną, z którą spędzałam wakacje odkąd byłam wystarczająco duża, żeby odbyć samotną podróż. List był od notariusza, który zapraszał mnie na otwarcie testamentu po zmarłej ciotce, ponieważ znalazłam się w kręgu spadkobierców. Krąg nie był wielki. Ciotka była bezdzietną, uszczypliwą starą panną, której rodzeństwo albo już wymarło, albo było moim ojcem, który również został na tę uroczystość zaproszony. O ile wiadomość o śmierci mnie zdruzgotała, to wycieczka na Mazury podekscytowała, a spotkanie z ojcem wzbudziło niepokój.
Ciotka była dla mnie wszystkim. Ojciec wysyłał mnie do niej w każdą przerwę szkolną, a z czasem też w weekendy i święta. To ona znalazła mnie na grządce z malinami, kiedy pierwszy raz miałam miesiączkę i z bólu przewróciłam się w krzaki, podrapałam do krwi całe ciało i umazałam malinami tak, że nie było wiadomo, co jest czym. Klęczałam tam uziemiona bólem i byłam przekonana, że rodzę na tej grządce, wsparta na czworakach, zlana potem i dygocząca z zimna w gorący lipcowy dzień. To ciotka zabierała mnie do lekarzy, gdzie słyszałam, że taka moja uroda. To ciotka lała do starej żeliwnej wanny gorącą wodę i masowała plecy, zapisując ile tabletek przeciwbólowych już połknęłam, upewniając się, że nie posądzą jej o próbę zabójstwa, gdy jednak trzeba będzie wezwać pogotowie. Wstydziłam się tego bólu i tego, co robił z moim ciałem oraz że ktoś musiał być świadkiem najbardziej wstydliwych, pierwotnych odruchów jakie nim targały, ale ona przyjmowała to tak, jak powinno być traktowane wszystko, co cielesne. Z akceptacją i współczuciem, gdy było mi najbardziej potrzebne. Tak. Przez bardzo długi czas ciotka była dla mnie wszystkim tym, czego jeszcze w samej sobie nie znalazłam.
W podróż wyruszyliśmy wcześnie rano. Brennan posiadał prawo jazdy i szczęśliwie to on mógł prowadzić moją starą Hondę Jazz. Kupił dwie kawy na wynos, spakował kanapki z pastą z bakłażana oraz suszonych pomidorów i wyruszyliśmy. Podróż trwała dwie godziny, ale z powodu wypijanych przeze mnie kaw i litrów wody, musieliśmy często zatrzymywać się na stacjach benzynowych, gdzie niezwykle interesowały mnie kolorowe magazyny, zupełnie jakbym zapomniała o ich istnieniu i na nowo odkryła pachnące drukiem kartki pełne modelek i porad o tym, jak być szczęśliwą. Długo zastanawiałam się, czy lepiej wybrać magazyn za 14,99 zł z kremem do rąk gratis czy ten za 19,99, ale z książką. Nie musiałam już oszczędzać tak jak kiedyś, ale i tak zostały we mnie nawyki z przeszłości, kiedy to długo patrzyłam na każdą wydawaną monetę. Ostatecznie dokonywałam wyboru magazynu, ale po drodze żałowałam, że wybrałam akurat ten. Na kolejnej stacji kupowałam ten drugi, aż na tylnym siedzeniu uzbierał się spory stos makulatury. Wysmarowałam wszystkie odkryte części ciała darmowymi próbkami i spryskałam deskę rozdzielczą nawilżającą mgiełką. Czytałam na głos Brennanowi fragmenty literatury za 19,99 złotych i zgodziliśmy się co do tego, że z pewnością do New York Timesa nie dodaje się tak żałosnych gratisów i Helena nie musi wybierać pomiędzy antyperspirantem a odżywką do włosów. Krótko mówiąc, robiłam wszystko, żeby odsunąć w czasie moment spotkania z ojcem, ale Brennan przejrzał moje lęki i stał się głuchy na moje potrzeby fizjologiczne.
Wiedziałam, że ciotka zostawiła mi oszczędności, mieszkanie i działkę. Wiedziałam, że tak się stanie już wtedy, gdy zbierała mnie nieprzytomną spod malinowych krzaków. Już od wtedy ta ziemia należała do mnie, zapłaciłam za nią krwią i podrapanym ciałem. Bolało mnie, że nie powiedziała mi o swojej własnej chorobie. Bolało, że nie chciała, abym tym razem to ja się nią zaopiekowała i już nigdy miałam się nie dowiedzieć dlaczego. Jej testament był prosty, ograniczał się do tych kilku niezbędnych zdań. Cała ona. Czułam się wyróżniona – mogła przecież zostawić wszystko organizacji charytatywnej, tak jak to zrobiła Helena (nie zdziwiłam się, gdy Brennan mi to przekazał).
Nie wiedzieliśmy co zrobić z Heleną. Przestałam jej zazdrościć, bo ostatecznie i ja – choć pozbawiona milionów dolarów na koncie – mogłam wskutek zbiegu okoliczności pozwolić sobie na spokojne życie wypełnione piciem latte i lekturą brytyjskiego Vogue’a. Zaczęłam ją bardziej rozumieć. “Pieniądze to nie wszystko” mówiłam do Brennana, który w zadumie kiwał głową i dalej zbierał na wkład własny. Nie mieliśmy powodu, żeby Helenę uśmiercać. Była zdrową, żwawą staruszką i spokojnie mogła jeszcze pożyć kilka lat. Z czasem też coraz mniej potrzebowałam Brennana, ale trudno było nam się rozstać. Wciąż miewałam trudne dni, ale obydwoje wiedzieliśmy, że potrafię o siebie zadbać. Numer na 112 wisiał naklejony na lodówkę. Moich żalów od jakiegoś czasu wysłuchiwała jednak terapeutka i dobrano mi leki, które umożliwiły szybsze tempo spacerów. Żadne z nas nie chciało jednak wypowiedzieć na głos tego, co wisiało w powietrzu i gęstniało z kolejnym porankiem, w którym Brennan zjawiał się z kawą w ręku.
“Wiesz” powiedziałam któregoś dnia. “Wydaje mi się, że Helena potrzebuje asystenta. Jest już taka stara… wiesz że kilka razy upadła?” Brennan zrobił zatroskaną minę, a ja, siląc się na obojętność przyrzekłam, że wystawię mu świetne referencje.
Odkąd odszedł znów żyję w nieustannym lęku, że nie zapłaciłam jakiegoś rachunku lub mandatu i gdzieś tam w wirtualnym świecie narastają horrendalnie wysokie odsetki, które zabiorą mi całe oszczędności. Brennan wysyła mi pocztówki, po które muszę chodzić na pocztę, bo listonosz nigdy nie dzwoni wystarczająco długo, abym zdążyła mu otworzyć. Ale to nie jest złośliwość, Brennan jest ponad tak niskie uczucia.
Tak, Brennan jest dobrym człowiekiem. Kto wie, może nawet kiedyś zamieszka na Pojezierzu Mazurskim.

