Die Torschlusspanik*

By

Don’t bend, don’t water it down, don’t try to make it logical, don’t edit your own soul according to the fashion. Rather, follow your most intense obsessions mercilessly.

Franz Kafka

Tego dnia wstałam jeszcze poważniejsza, niż zwykle. Zerwałam się na równe nogi i poszłam umyć spuchniętą twarz. Zanurzyłam ją kilkukrotnie w misce z kostkami lodu, które wysupłałam z niebieskiej folii sinymi od zimna palcami. Raz. Dwa. Trzy. Piętnaście. “Dziś jest ten dzień”, pomyślałam. Wiele razy mówiłam sobie “Dość”, że “Już nie mogę” albo że “Nie dam rady” i wszystko to oznaczało bezradność. Takie śliskie uczucie, którego nie da się złapać, zgnieść i wyrzucić, tak jak złości albo nienawiści. Ucieka, przelewa się przez palce, ale ostatecznie zostaje gdzieś  we wnętrzu i istnieje w postaci butów ze schodzonym obcasem albo kieszeni, w której znajduję odpadnięty guzik, który już dawno powinnam przyszyć do rękawa, ale właściwie po co. Tak. To właśnie bezradność.

fot. Maria Orlova

Do szkoły dotarłam za wcześnie i nie za bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Zaparzyłam kawę – kawa to zawsze dobry pomysł. Do naszego ciemnego pokoju nauczycielskiego na końcu korytarza weszła Anne-Marie, miła blondynka ucząca plastyki, która miała ubrania pokryte sierścią kota i pozaciągane rajstopy oraz którą wszyscy lubili. Pachniała wanilią i potem, ale była dobrą nauczycielką. “Taką z powołania”, mówili inni z nutą zawiści i może trochę po to, żeby pod rzekomym brakiem własnego powołania ukryć lenistwo i znudzenie. Ja nie mówiłam nic i bardzo zazdrościłam jej entuzjazmu i uśmiechu. Jak mogła być szczęśliwa wiodąc takie małe, nic nieznaczące życie w Belval-sous-Châtillon, o którym jedyne co można powiedzieć, to że nie warto o nim wspominać? Wzięłam pod pachę klasówki i wyszłam z pokoju. Niektóre z nich przypaliłam papierosami, niektórych nie sprawdziłam. Dawno przestałam przejmować się terminami i nie pomagało mi w pilności podejście naszego dyrektora, pana Valois. Przyjął mnie do pracy z ulgą i wdzięcznością za to, że znalazł kogoś chętnego do nauczania literatury w tym zapomnianym przez świat miasteczku. Nawet nie spojrzał na mój dyplom. Zapytał tylko czy zostanę na dłużej i co mógłby zrobić, żeby tak się stało. Raz po raz przychodzili do niego rodzice, skarżąc się, że niewiele wymagam od uczniów i nie weryfikuję postępów w nauce. Cierpliwie tłumaczył, że to najnowsze metody nauczania, zaś niesprawdzone testy to element bezstresowej edukacji, którą należy wprowadzić do szkoły w ramach modernizacji czegoś tam. Nie wiem jak usprawiedliwiał nadwątlone kartkówki, ale rzadko mnie wzywał do gabinetu. Kiedy się to zdarzało, prosił żebym usiadła na wytartym skórzanym fotelu i ciężko wzdychał ponownie prosząc, żebym nie odchodziła. Nie miałam zamiaru, ale nie mówiłam mu o tym, mimo że było mi go szkoda. Zresztą zamiary to coś innego niż to, co się ostatecznie wydarza. Czułam, że nadejdzie dzień, w którym obudzę się poważniejsza niż zwykle i powiem “Dość”, więc nie było sensu rozpieszczać pana Valois jakimikolwiek zapewnieniami.

Moimi uczniami były głównie ambitne dziewczynki, w których widziałam siebie i moje koleżanki z uniwersytetu – pełne entuzjazmu i nadziei na coś ekstra, co miało wydarzyć się po zakończeniu studiów. Chodziłyśmy po kawiarniach, wydając ciężko zarobione w polu pieniądze naszych rodziców, udając, że jesteśmy burżujkami i tak naprawdę wygląda nasze życie. Że nam się udało. Że studiujemy tylko w celu poszerzania horyzontów a nie zdobycia dobrze płatnej pracy i wyrwania się na dobre z rodzinnych miasteczek. Kiedy wróciłam do rodziców, długo trzymałam się myśli, że to na chwilę i udawało mi się podtrzymywać dobry nastrój chodząc na długie spacery, pijąc kawę, która nie kosztowała fortuny i jedząc prawdziwie ekologiczne jedzenie. Wynajęłam za grosze zrujnowany domek tuż przed wjazdem do miasta i zaczęłam się potajemnie spotykać z moim ex z liceum, który miał mi do zaoferowania jedynie swój chłopski rozum, który był jak powiew świeżego powietrza po latach spędzonych wśród pseudointelektualistów. Nie łączyło nas zupełnie nic oprócz seksu i nie udawaliśmy, że jest inaczej, co mi bardzo odpowiadało.   

Niedaleko mojego domku w pięknym château mieszkała bardzo znana z popularnego show kulinarnego Azjatka i często mijałam ją niosącą z targu kosze owoców, warzyw i kwiatów. Prowadziła niesamowicie ciekawe życie, tak różne od mojego, choć działo się w odległości mniejszej niż jeden kilometr. Na jej instagramowym profilu widniały zdjęcia pięknych wnętrz  – kamiennych posadzek, obrazów na bielonych ścianach, porcelanowej zastawy i drewnianych stołów przy których gromadziła całą rodzinę i biła od tego wszystkiego atmosfera bliskości, miłości i spokoju wiejskiego życia, którego mi nie dane było zasmakować. W moim królował dym z papierosów, zamknięte okiennice i pusta kuchnia, w której od czasu do czasu odgrzewałam quiche albo smażyłam cieniutkie naleśniki. 

Najlepiej pracowało mi się w dni, które przeżywałam tylko o papierosach. Najgorzej, kiedy w końcu dopadały mnie niepokój, strach oraz złość na samą siebie i marzyłam tylko o tym, żeby wgryźć się w ciepłego rogalika z czekoladą, zatopić zęby w cytrynowej tarcie albo maślanej bułeczce z malinami i budyniem. Nie potrafiłam się już wtedy skupić na niczym innym i ręce zaczynały mi się pocić jak u narkomana na myśl o kolejnej działce. Urywałam lekcje, wymawiając się bólem głowy i w drodze do domu plądrowałam pobliskie sklepiki, kupując moje słodkości na raty, po jednej w każdej boulangerie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Ucztę najczęściej zaczynałam już przed dotarciem do domu, odrywając słodkie, lepkie kawałki ciasta i wpychając je ukradkiem do buzi, mrucząc powitania sąsiadce albo matce koleżanki sprzed lat. W końcu, pełna poczucia winy za swoje słabości, wpadałam do domu, myłam ręce i rzucałam się na resztę moich łupów, oszalała z napięcia. Po zaspokojeniu moich żądzy opadałam usatysfakcjonowana na kanapę i pogrążałam się w błogiej drzemce, z której budziły mnie fale wyrzutów sumienia i obrzydzenie do samej siebie. Znikało jednak okropne napięcie i przez kilka dni mogłam skupić się na pracy, odżywiana tylko dymem z papierosów, karząc się tym samym za chwile zapomnienia. Myślę, że w ten sposób chciałam uciec od siebie, ale od siebie się nie ucieknie, choćby nie wiem jak szybko i jak daleko się pobiegło. Ja nie pobiegłam ani szybko, ani daleko, bo tylko do Reims na studia, więc co mogę o tym wiedzieć, ale tak piszą w książkach i ja w to wierzę. W końcu nie bez powodu studiowałam literaturę. 

Wieczorem przyjechał do mnie Luc i nagle zrozumiałam, że to on jest moją ostatnią, lokalną deską ratunku. On jak nikt inny powinien wiedzieć co robić, gdy właśnie w tym miejscu dopada człowieka “die torschlusspanik”, w końcu to on mieszkał tu całe życie. Odmawiałam przyznania, że to uczucie paniki z powodu mijającego, marnowanego czasu, dopadłoby mnie tak czy inaczej, gdziekolwiek bym była. To byłoby okrucieństwo, na które nie byłam gotowa. Od tego już tylko krok do myśli, że obecna sytuacja to moja wina i że powinnam wziąć odpowiedzialność za swoje życie, a to z kolei myśl, której bałam się najbardziej i należało zrobić wszystko, aby nie dać jej dotrzeć do świadomości. 

Uczepiłam się przekonania, że to przez miasteczko, przez ten zaduch, przez ryneczek w centrum i piekarnie, których asortyment znałam na pamięć. To przez ludzi, którzy z uśmiechem mówią sobie codziennie to samo “dzień dobry”, to przez ciągle zadawane pytanie o to, co słychać, tak jakby co dzień nie czekała ta sama odpowiedź. Przez to wszystko marnuję czas na bycie nijaką, na obserwowanie moich talentów i możliwości, z których mogłabym korzystać w innym, równoległym wszechświecie, gdybym tylko nie była tu, w tym mieście, które sprawia, że jestem leniwa, ociężała i obojętna. Te drzwi, które jeszcze są otwarte, już niedługo otwarte nie będą i stracę szansę na bycie kimś, kimś mogłabym być, gdybym nie była tak głęboko zawiedziona życiem i samą sobą. Być może wtedy nie byłabym zawiedziona, ale tego się nie dowiem, dopóki będę tu, w Belval-sous-Châtillon, obok Luca, na werandzie wynajmowanego domu. 

– Musisz mi pomóc się stąd wyrwać. Jeśli nie, opowiem Christine o tym, co chcesz, żebym z tobą robiła – powiedziałam uroczyście, jakby to była najważniejsza chwila w moim życiu. 

Christine była dziewczyną Luca i zaczęli spotykać się tuż po naszym rozstaniu w liceum. Była o wiele brzydsza ode mnie i wiem, że był z nią dla pocieszenia, ale widocznie pociesza go w odpowiedni sposób, skoro ich związek przetrwał tyle lat. Luc nie zdecydował się jednak jej oświadczyć, mimo próśb i gróźb ze strony jej ojca piekarza i matki pielęgniarki. Również rodzice Luca modlili się co niedzielę o ślub i wnuki, ale Luc pozostał niewzruszony. Zależało mu jednak na związku na tyle, że potraktował mój szantaż poważnie.

– Rozumiem – powiedział przytomnie, jakby się tego szantażu od dawna spodziewał. – Tylko że ja nie wiem jak.

– Ja też nie wiem, ale masz tydzień – powiedziałam. – Dopóki nie sprawdzę wszystkich wypracowań.

Już kolejnego dnia dostałam wiatru w skrzydła. Uśmiechałam się do innych nauczycieli i odbywałam pogawędki na temat ich dzieci, planów na weekend, planów na wieczór, pogody i znowu weekendów, tyle że tych minionych. Kupiłam kilka włoskich magazynów modowych głęboko przekonana, że je przeczytam i przypomnę sobie, że istnieje wielki świat, w którym ludzie spełniają marzenia, noszą modne ubrania, znają trendy na rynku sztuki, posiadają poglądy i przede wszystkim są ciekawi świata i innych ludzi. Wybrałam się nawet na cotygodniowy wykład w lokalnym muzeum archeologicznym, notując dokładnie każde słowo, starając się przekonać innych, że pracuję nad ważnym projektem artystycznym. Wiedziałam, że nadchodzi dzień, w którym ziści się moje “Dość”. Dojrzeje i pęknie, zalewając mnie szczęściem, spełnieniem i ulgą, jakiej od dawna pragnęłam. Wybaczeniem samej sobie, pozbyciem się poczucia winy za moje decyzje lub ich brak, a może nawet za sam fakt pozostawania przy życiu, bo ciągle czułam, że kogoś zawodzę swoim istnieniem. 

Luc nie dawał znać, przestał przyjeżdżać i lubiłam sobie wyobrażać, że ciężko pracuje nad tajnym planem uratowania mnie od siebie samej i w duszy podziwiałam go za ten wysiłek, mocno wierząc w to, że jest w stanie w tydzień osiągnąć coś, czym ja zajmuję się od ponad 30 lat. 

Szóstego dnia po wyjściu ze szkoły zauważyłam na rogu ulicy jego białego, zakurzonego Peugeota. Umówiliśmy się, że nie będziemy pokazywać się publicznie i wiedziałam, że skoro złamał dane mi słowo, musiało wydarzyć się coś ważnego. 

– Wsiadaj – krzyknął. – Już wiem.

Jechaliśmy szybko żwirową drogą prowadzącą do mojego domku. Luc na każdym zakręcie mocno zaciskał dłonie na kierownicy i mrużył oczy, zamieniając je w wąskie szparki. Trochę się bałam, że zginiemy, bo ewidentnie miał dużą wadę wzroku, co uszło do tej pory mojej uwadze.

– Kojarzysz Azjatkę z château?” – rzucił wreszcie. Przytaknęłam głową. – Jej mąż ma romans z moją Christine – spojrzał na mnie porozumiewawczo. 

Nie wiem, czy “porozumiewawczo” znaczyło dla niego to samo, co dla mnie, ale w mojej głowie istniała tylko jedna możliwość wykorzystania tej informacji. Szantaż. Genialne! Nic tak nie zachęca do pomocy innemu człowiekowi jak szantaż. Okazało się jednak, że Luc nie podzielał mojego entuzjazmu i nie rozumiał, jak mogę być tak podłym, małym człowiekiem, ale obiecałam mu, że zwolnię go z obowiązku pomocy mi w tym trudnym położeniu geograficznym i tak naprawdę nie opublikuję żadnych dowodów romansu, bo Azjatka na pewno spełni moje żądania oraz wybaczy mężowi, Luc wybaczy Christine, a ja raz na zawsze wydostanę się z tej dziury. 

Jeszcze tego samego wieczora wycięłam z włoskich magazynów odpowiednie litery i ułożyłam na kartce napis: “Twój mąż ma romans, a ja zdjęcia. Zostaw 20 tysięcy Euro w banknotach po 100 Euro na półce na książki w parku w piątek wieczorem albo opublikuję fotografie na Instagramie i cię oznaczę.” 

Nie wiem według jakiego klucza wyceniłam moje szczęście na 20 tysięcy. Dlaczego nie 10 albo 35? Chyba mimo wszystko byłam porządnym człowiekiem albo przeczuwałam, że Azjatka się wkurwi i machnie na to wszystko ręką oraz nawet zdradę męża przekuje w sukces i napisze książkę o tym, jak podniosła się po kryzysie i zainspirowało ją to do stworzenia nowej kolekcji zastawy stołowej, którą tylko dziś możecie kupić w specjalnej cenie, link w opisie. Mimo wszystko warto było zaryzykować, głównie dlatego, że nie miałam nic do stracenia. Głęboko odprężona zjadłam opakowanie ciastek amaretti i położyłam się spać. Nazajutrz moja ekscytacja nieco opadła i nie wysłałam listu. Kupiłam natomiast bilet autobusowy do Genui, która była najtańszym kierunkiem, jaki znalazłam na stronie lokalnego przewoźnika. Przez chwilę przeszła mi przez głowę myśl, że wygodniej byłoby podróżować samolotem, jednak lubiłam się karać i bardziej odpowiednia wydała mi się kilkunastogodzinna podróż obok przypadkowej, być może otyłej i śmierdzącej osoby, oraz konieczność sikania w miniaturowej toalecie, w której trudno trafić do sedesu, zwłaszcza jeśli nie chce się siadać na desce. Zachęcało mnie również to, że spuchnięte nogi będą doskonałą wymówką od zwiedzania. Wynajmę tani pokój i po prostu położę się na łóżku, patrząc na powiewające na wietrze firanki. Na początek sama świadomość, że zmienię miejsce pobytu oraz że istnieje wciąż niewykorzystana możliwość szantażu z pewnością wystarczą, żeby zaspokoić wewnętrzną pustkę. 

Po dotarciu na miejsce przeliczyłam, że oszczędności wystarczą mi na dwa dni pobytu, pod warunkiem, że nie będę jeść, tylko wypalę przywiezione ze sobą paczki papierosów. Chodzenie po ciasnych uliczkach Genui przyprawiło mnie tylko o klaustrofobię. Z każdym krokiem czułam, jak przestrzeń wokół mnie kurczy się, a mury zwieszają się tuż ponad głową, tworząc ciemny labirynt. Patrząc na lokalne kawiarnie, wypełnione artystami i dymem papierosowym, mój niesmak tylko się pogłębiał. Ciche rozmowy i brzęczenie szklanek brzmiały jak echo w mojej głowie. W jakimś masochistycznym odruchu zatapiałam się w uliczny labirynt, wciskając klaustrofobię głęboko do żołądka. Desperacko szukałam ukojenia w rozległych placach i maleńkich sklepikach, w których można było znaleźć wszystko, czego nie potrzebowałam. Dołączałam do grup turystów, którzy obrzucali mnie obojętnym, zmęczonym wzrokiem błagającym o szklankę zimnego piwa i pizzę. Wiedziałam, że w myślach przeklinają moment, w którym wykupili wycieczkę z przewodnikiem. Przeklinają Włochy, Cesarza Augusta, a może nawet samego Romusa i Remulusa za to, że się urodzili i stworzyli ten kraj pełen ruin, które oni teraz muszą w pocie czoła zwiedzać. Wyczerpana kilkudniowym urlopem wróciłam do domu samolotem. Od razu wybrałam się do pana Valois, który – jak się okazało – szalał z niepokoju i bezradności, bo nikt nie chciał wziąć za mnie zastępstwa na lekcjach literatury francuskiej, a tym bardziej objąć – jak się obawiał – porzuconego stanowiska. Gdy mnie zobaczył, jego kąciki ust podniosły jeszcze wyżej, niż to fizycznie możliwe. Zawsze uważałam, że te mimowolnie podniesione kąciki ust mają ogromny wpływ na los człowieka. Panu Valois z pewnością wiele uszło płazem, bo ludzie myśleli, że się do nich uśmiecha. Ja mam smutną twarz i smutne oczy, nawet gdy się śmieję. To z tego powodu nikt nie przepuszcza mnie w kolejce i nie podrywa w klubach. W każdym razie pan Valois nie uważał, że jestem naburmuszona i pretensjonalna, jedynie zagubiona, i za to go bardzo lubiłam. Przywitał mnie serdecznie i zaczął wypytywać o to, co się wydarzyło, oraz co może zrobić, żebym nie rzuciła pracy. Ku jego ogromnej radości odparłam, że już nic, i że chętnie wrócę do obowiązków. 

Następnego dnia po wejściu do klasy zastałam tylko garstkę dzieciaków. “Grypa” rzuciła Anabelle, do której żywiłam szczególną niechęć, ponieważ nasze matki się znały i ta mała kujonka donosiła na mnie, zupełnie jakbym była jej koleżanką z ławki a nie nauczycielką. 

Zapisałam na tablicy cytat Kafki, ten o obsesjach, i zganiłam się za wszystkie wcześniejsze przemyślenia. Kim jestem, żeby pozbawiać te dzieci nadziei i marzeń? Kim jestem, żeby zniechęcać do poszukiwania siebie i pogoni za szczęściem, oddając im nadwątlone prace domowe jako znak, że nikogo nie obchodzą ich przemyślenia? Nie wiedziałam kim jestem, fakt, ale patrząc na uniesione kąciki ust pana Valois dotarło do mnie, że jakimś dziwnym zrządzeniem losu moją rolą stało się wciśnięcie w te małe głowy tego samego, co miałam w niej ja, zostawiając Belval-sous-Châtillon. Tego głodu świata, ambicji i ciekawości. Zwłaszcza ciekawości osoby, którą mogą się stać. I kto wie, może tu powrócą, ale pod postacią zadowolonej Anne-Marie albo Azjatki, która potrafi (wiem, że potrafi) przekuć zdradę męża w kolejny sukces. Niech bezlitośnie podążają za swoimi obsesjami, tak samo jak i ja będę za nimi podążać, bo życie nie kończy się gdy mamy trzydzieści kilka lat i przeżywamy Die Torschlusspanik.

*Die Torschlusspanik to niemieckie słowo, które dosłownie oznacza “panikę zamykającej się bramy”, ale w rzeczywistości odnosi się do lęku przed utratą okazji lub poczucia, że czas ucieka.

Co oznacza Torschlusspanik?

Strach przed upływem czasu – To uczucie pojawia się, gdy ktoś czuje, że jego możliwości się kurczą, np. z powodu wieku lub okoliczności życiowych.

Dotyczy różnych aspektów życia – Może odnosić się do kariery, życia miłosnego, rodziny czy spełnienia marzeń.

Popularne w języku niemieckim – Chociaż nie ma dokładnego tłumaczenia w innych językach, idea jest uniwersalna.

Przykłady Torschlusspanik w życiu:

Kariera: Ktoś czuje presję, że nie osiągnął jeszcze sukcesu zawodowego, a inni już tak.

Związki: Strach, że „wszyscy dookoła” się żenią, mają dzieci, a ja jeszcze nie.

Edukacja: Obawa, że jest już „za późno” na zmianę ścieżki kariery lub powrót do nauki.