Miejsce

By

W moim mieście jest Miejsce, w którym można bardzo szybko i bardzo dużo zarobić. Wiem o nim, bo ludzie o ładnych twarzach wiedzą więcej. Nie dlatego, że chcą – istnieje jakieś niepisane prawo, które zobowiązuje tych brzydkich do przekazania informacji, z których siłą rzeczy nie mogą skorzystać. Sama długo sądziłam, że jestem nieładna, ale życie zweryfikowało moje przekonania. “Wydaje mi się, że powinnaś wiedzieć…” mówią wtedy brzydcy. Cóż, mnie się z kolei tak nie wydaje, ale pewnie już ci wszechświat dał karmiczną zapłatę za przekazanie informacji i teraz traktujesz to jak splunięcie i to w moją twarz, o którą w tym wszystkim zresztą chodzi. Przechowuję sobie te informacje gdzieś w pamięci zapasowej, obok wiedzy o tym jak rozpoznać udar albo przetrwać atak niedźwiedzia, i zaglądam do nich pełna wyrzutów sumienia, gdy zbyt długo siedzę w domu – powiedzmy rok albo trzy – i czuję potrzebę nowego rozdania. Niezwykle się wtedy aktywizuję, mocno przekonana, że do trzydziestki muszę dowiedzieć się wszystkiego o sobie i innych, przede wszystkim zaś stać się tym, kogo rodzice mieli na myśli mówiąc: „Ucz się, żebyś kimś w życiu została”. Po latach dodałam do tego kogoś cechy osoby wyzwolonej seksualnie. Chyba myślałam, że jest to ostateczne wyzwolenie i dążąc do niego stanę się wolna również na wszystkich mijanych poziomach. Nie wiedziałam jednak, co to wszystko oznacza. Miałam tylko mgliste wyobrażenie osoby, którą chcę się stać, ale byłam bardzo zdeterminowana, by to zrobić. W każdym razie pewnego dnia dowiedziałam się o Miejscu od brzydkiego. Do dziś, gdy przechodzę obok, mam mieszane uczucia, czyli trochę mnie mdli, a trochę wkurwia. Rozdział z twarzą rozpoczął się jednak dużo wcześniej. Nie aż tak dawno –  tyle tylko, że zanim zorientowałam się, jak wielowymiarową głupotą jest upijanie się na pracowniczych imprezach integracyjnych. 

fot. Inga Sv

– Zagrajmy w grę – rzuciłam od niechcenia na jednej z nich. – Niech każdy powie, czego najbardziej w sobie nie lubi. 

Posypały się zwierzenia, które przerosły moje oczekiwania i obserwowałam w pijanych spojrzeniach jak umysł wysyła sygnał do duszy, że w końcu pojawiła się tego wieczoru szansa na jakieś katharsis. Każde zwierzenie było zakończone znakiem zapytania i wymierzone we mnie, tak jakbym była czarodziejką, która zbierze je wszystkie do kapelusza i zamieni w bony do Carrefoura o różnej wartości, zgodnie z wagą kompleksu. Czoło, które marszczy się tak mocno, jakby miało własne lęki egzystencjalne? 100 zł. Paznokcie, które się poddają w połowie fazy wzrostu? 150. Uścisk dłoni tak słaby, że ludzie zapominają, że cię poznali? 200 i próbka perfum. Poza tym wszyscy ewidentnie czekali na moje zwierzenie. Przecież ktoś, kto wymyśla taką grę, musi ukrywać co najmniej bolesnego zęba, który wychodzi tylko na rentgenie. 

– Mam policzki jak chomik… – rzuciłam w końcu. Popatrzyli na mnie. Popatrzyli po sobie.

– Żartujesz. Jesteś śliczna – powiedziała koleżanka Ania. – Jeśli chcesz się przespać z kobietą, znasz mój numer telefonu. 

– Gdybym nie miał dziewczyny, to… – zawiesił głos kolega Krzysiek, kręcąc głową na znak niedowierzania w rozmiar własnego pecha. 

Siedziałam zdziwiona i przez chwilę rzeczywiście uwierzyłam. Jemu – w to zawieszenie głosu. Że oznaczało coś, co bez istnienia dziewczyny by zrobił i że zakładało to udział mojej twarzy, w której śliczność tak wątpiłam. Jej z kolei – że życie, które wiedliśmy przed wejściem w związek małżeński i urodzeniem dzieci jednak się na tym nie kończy. Czasem wciąż czuję na sobie ciężar dokonania wyboru i dostaję skurczów żołądka na myśl o tym, że muszę się na coś zdecydować, udać ze zwycięzcą konkursu za kulisy i wręczyć nagrodę, czyli oddać twarz w jego ręce i wziąć na siebie koszty terapii po tym co się wydarzy. Jakoś szybko się po tych zwierzeniach rozeszliśmy do domów, a następnego dnia w pracy wymienialiśmy uprzejmości, głośno i stanowczo stukając w klawiatury, co miało mi dać do zrozumienia, że nic się nie wydarzyło. 

Tak więc Miejsce. 

W Miejscu na parterze zawsze jest wystawa. Tamtego wieczoru rozwieszono czarno-białe fotografie. Gdy nic o Miejscu nie wiesz, błądzisz jak każdy od zdjęcia do zdjęcia myśląc: „Też umiem takie robić”. Jeśli coś o Miejscu wiesz, stajesz przed portretem wskazanym przez człowieka z portierni i zastanawiasz się, dlaczego akurat ten. Zatrzymałam się przed zdjęciem znudzonej brunetki i zapragnęłam, żeby została moją przyjaciółką. Zawsze uważałam, że nie muszę inwestować w żadne znajomości, a różne wtorki i czwartki mogą mijać bez żalu, bo prawdziwe życie jest gdzieś indziej. Pojawi się po studiach, najpóźniej w okolicach trzydziestki. Przyjdzie wraz z prawdziwymi przyjaciółmi. Kobietami, które są kimś więcej niż przestraszonymi dziewczynkami, które dowiedziały się tylko do czego służy szminka i jak zaglądać do kieliszka z rosé zamiast do własnego wnętrza. Przyjdzie z prawdziwą miłością – kimś, kto przejdzie się po moim wnętrzu i przystawi stempel “Approved”, bo póki co składałam się raczej z odrzutów. Przyjdzie z ciałem, które po założeniu stanika nie uwydatni fałdek tłuszczu pod pachami. Tak – myślę, że po tej skórze bez tłuszczu szczęściu byłoby przejść o wiele łatwiej. Chciałam przyjaciół, z którymi wymieniałabym się przepisami, psami i dziećmi, które w końcu sprowadziłabym na świat. Póki co bałam się, że potrafiłabym tylko przypominać im o odrobieniu lekcji, żeby kimś w życiu zostały. 

Popatrzyłam kobiecie ze zdjęcia głęboko w oczy. Jestem pewna, że gdybym została dłużej, powiedziałaby mi jak prawdziwa przyjaciółka: „Lepiej już stąd chodźmy”. Może nawet szepnęłaby, rozglądając się na boki: „Run!”. Zamiast tego znów podszedł do mnie mężczyzna z recepcji i poprowadził przez szklane drzwi za  kontuarem. Już wcześniej podejrzewałam, że kryje się za nimi dużo pięknych ludzi i przygotowałam się na to w domu. Aby stać się jedną z nich włączyłam YouTube’a. Wpisałam w wyszukiwarce: „Jak stać się piękną kobietą” i znalazłam stworzony dla mnie materiał. Cała sztuczka nazywa się mewing. Na przykładzie żuchwy Jude’a Law oraz kogoś znacznie mniej atrakcyjnego dla kontrastu, lekarz objaśnia jak w łatwy sposób można odmienić swój los. Ćwiczenie, które należy wykonywać jak najczęściej (najlepiej cały czas) polega na tym, żeby starannie przykleić język do podniebienia, co stopniowo wzmacnia odpowiednie mięśnie twarzy, nadając jej pożądany kształt. Patrzyłam z ekscytacją na dwie wersje mojej przyszłości. Coraz szybciej przerzucałam wzrok z jednej na drugą, czując, że znów muszę dokonać wyboru – tu i teraz! Publiczność w mojej głowie gryzła paznokcie z napięcia, razem ze mną obserwując slajdy. Pierwszy – ja z obwisłym podbródkiem i żółtkiem na włosach wyjadająca surowe ciasto na naleśniki z miski, której wcześniej używał kot. Następny – ja z porcelanowym uśmiechem, w dzianinowym komplecie, siedząca w pozycji lotosu i dodająca do koszyka organiczne adaptogeny. Znowu pierwszy – ja robiąca ręczną przepierkę majtek, z pianą po łokcie, na klęczkach, w jakimś dziwnym domowym rytuale pokutnym. Drugi – ja rozwieszająca lniane pranie, które pachnie lawendą i poczuciem sprawczości. Pierwszy – ja wcierająca w twarz poranny mocz wacikiem z Rossmanna, tak jak mama radziła. Drugi –  ja przygotowująca kimchi w kamionkowym słoju, z miną osoby, która wie, co to fermentacja i miłość… Miałam koło ratunkowe w postaci telefonu do przyjaciela, chyba tego z przyszłości. Trochę się tego obawiałam, bo zawsze nosiłam w sobie pytania w gruncie rzeczy proste, których nikt nie zadawał, bo były proste. Ja też ich nie zadawałam, bo przez całe życie większa część mojego ja leżała na wewnętrznej kanapie i jadła prażynki o smaku bekonu, raczej obserwując co mi się przytrafia, a nie zadając pytania, więc żadnej wprawy w tym nie miałam. Teraz jednak ważyły się moje losy i powinno mi na tym zależeć, mimo że bałam się zajrzeć w głąb siebie w obawie, że nadal leży tam ta cyniczna, pozbawiona planów osoba, którą jestem. Prowadzący zadzwonił jednak do mojego przyjaciela, a widownia się nieco rozluźniła. Głos w słuchawce brzmiał znajomo. Najgorsze, co mogło się okazać, to że znam już ludzi, którzy mieli być moimi prawdziwymi przyjaciółmi!

– Czy mewing jest gwarancją sukcesu? – zapytałam bez dłuższego namysłu.

– Tak – rzucił szybko i zdecydowanie. – Jest gwarancją twarzy atrakcyjnej i posągowej, a co za tym idzie zdrowia, szczęścia i pomyślności. 

Odetchnęłam z ulgą. Prowadzący obserwował mnie zza przymrużonych powiek, starając się zasiać wątpliwości co do tego, czy rzeczywiście tak łatwo stać się szczęśliwym. Czy wybierając drugą opcję moja dusza spłonie, on wybuchnie makiawelicznym śmiechem i już zawsze będę miała koszmary o dziewczynie z moczem na twarzy, którą porzuciłam dla braku podwójnego podbródka? Uznałam jednak, że to tania zagrywka i szczęście naprawdę jest tuż tuż, na wyciągnięcie ręki. Podjęłam decyzję pod wpływem emocji – jedyny sposób jaki opanowałam. Nie mogłam już dłużej oszukiwać siebie i publiczności, która pragnęła prawdy, jakiej nie dostarcza codzienność – chciałam żuchwy Jude’a Law, bądź jego damskiej odpowiedniczki i życia, którego gwarancję stanowiła. 

Ale wróćmy do Miejsca. 

Jak się okazało problem polegał na tym, że na filmikach o mewingu nie było instrukcji jak zamawiać drinka nie poruszając językiem, więc po przejściu przez szklane drzwi usiadłam przy barze i jedyne co mogłam zrobić, to potakiwać w odpowiedzi na propozycje barmana, który uradowany podał mi coś o smaku wody po płukaniu ostryg, z lodem i parasolką. On podszedł do baru bezszelestnie i wiedziałam, że za chwilę zada mi to jedno, najważniejsze pytanie. Zapadnie cisza a ja, żeby na nie odpowiedzieć, będę musiała przypomnieć sobie wszystko, co wiem na temat upadku Konstantynopola albo odmiany francuskich czasowników nieregularnych. Przeklnę Miejsce, przeklnę życie i przeklnę nauczycieli liceum, którzy mnie do niego nie przygotowali. 

– Czy mogę usiąść? – zapytał, a ja wymamrotałam coś niezrozumiałego, bo przecież ten język, ale w głębi duszy zachciałam bardzo mocno, żeby jednak sobie poszedł. Zachciałam wrócić do domu, odkleić język od podniebienia i zalać ciecierzycę na hummus, bo nagle i dopiero wtedy zrozumiałam, w jakiż to sposób można zarobić bardzo szybko i bardzo dużo pieniędzy. Nie umiem się wycofać, nawet jeśli bardzo chcę. Jeśli sprzedawca poświęci choćby minutę na opowieść o superwygodzie wkładki, kupuję buty, choć już w drodze do kasy wyszukuję, jak je zwrócić — najlepiej w innej dzielnicy albo mieście. W restauracji nie potrafię poprosić o chwilę na zastanowienie, bo jestem przekonana, że kelner zasługuje na klienta zdecydowanego i szybkiego. Zamawiam pierwszą pozycję z góry na wynos i oddaję psu w domu, po drodze zatrzymując się na kebab.

Wszystko, co wydarzyło się po spotkaniu przy barze było jak blitzkrieg. Dywizje czołgów po wygraniu pierwszych bitew nie zatrzymywały się w celu umocnienia przyczółków, ale parły wciąż do przodu, wdzierając się w głąb atakowanego terytorium – mojego życia. Przez następny rok wracałam do wynajmowanego pokoju na poddaszu tylko po to, żeby spakować czyste ubrania. Wyrzucałam z lodówki nadpsute jedzenie zostawiając wszystkie produkty z długim terminem przydatności. Leżały tam czekając, aż przypomnę sobie kim naprawdę jestem – dziewczyną smarującą twarz moczem – i wrócę do domu namoczyć ciecierzycę. 

Pewnego wieczoru odkryłam w gardle kłaczki złości. W środku nocy zaczęłam potrząsać pijanym ciałem tego, któremu pozwoliłam się przysiąść, zamiast stamtąd spierdalać, jak radziłaby dziewczyna z fotografii. 

– Kiedy porozmawiasz o nas z żoną? – zapytałam w swej dwudziestokilkuletniej naiwności. – Kiedy powiesz o nas dzieciom?

Gdy mnie ignorował, mówił w trzeciej osobie liczby pojedynczej, jakby on też – ćwicząc odmianę czasowników – przygotowywał się do odpowiedzi na najważniejsze w życiu pytanie. 

–  Ona jest jeszcze ładniejsza, gdy się złości – wymamrotał.

Chciałam go nienawidzić, ale nie nauczyłam się jeszcze nienawidzić nikogo oprócz samej siebie za to, że nie byłam mądrzejsza. Że chciałam być mu równa, a się w nim zakochałam. „Sama sobie winna” mówią ludzie w takich sytuacjach. “Sama sobie…”. Wracałam do niego, bo chyba bardzo chciałam usłyszeć jakieś magiczne słowa. Takie, po których wszystkie klocki Tetris w moim wnętrzu wpadną we właściwe miejsce i wtedy prysną w nicość razem z tym, co ze mną nie tak. Czasem myślę, że te słowa to jedyne, co chcemy w życiu usłyszeć. 

Postanowiłam odzyskać resztki siebie wyjeżdżając na wakacje, na których poznałam miłego chłopca, który nosił miłe trampki i pachniał pytaniami, na które jeszcze nie znał odpowiedzi. Poczułam ulgę. Tak bardzo chciałam poznawać je razem z nim! Najbardziej cieszyłam się na to, co zrobię po powrocie – na przykład trzasnę drzwiami, głośno zaznaczając obecność świeżo wyrośniętych jaj. Z teatralną przesadą zacznę pakować do plecaka porozrzucane ubrania, które najpierw będę musiała sama  porozrzucać, bo gosposia układa je w pachnący stosik, a ja podglądam jakiego płynu do płukania używa, bo moje pranie śmierdzi jak mokra gęś. Ale to wszystko już nieistotne. W końcu miał nadejść dzień, w którym zadam mu ostateczny cios za niezakochanie się we mnie i zakończę sytuację, w której się tak bardzo zasiedziałam, bo wierzyłam, że prezenty i wyjścia są tylko dodatkiem do naszej szczerej, czystej miłości.

– Może i wiesz już wszystko, ale on ma w sobie pytania, o jakich tobie się nie śniło! – krzyknęłam. – I tak, zamierzam go znów zobaczyć, ale co ty możesz wiedzieć o prawdziwej miłości! 

Sama niewiele o niej wiedziałam, ale po prostu chciałam mu to wykrzyczeć. Chyba liczyłam, że padnie na kolana, poprosi o wybaczenie albo chociaż przeprosi w sposób, który pozwoli mi z godnością zignorować to, że sama sobie byłam winna. Dla kogoś, kto sam sobie winny, to zdanie oznacza raczej początek, a nie koniec aktu oskarżenia. 

– Dziwka – powiedział ze spokojem i wystawił moje torby za drzwi.

Zmarszczyłam brwi i długo patrzyłam mu w oczy, intensywnie mrugając. Przypomniałam sobie wykłady z logiki i zrozumiałam, jak bardzo zawiodła mnie ta dziedzina nauki. Zawsze podejrzewałam, że w prawdziwym życiu plus z minusem niekoniecznie dają minus, ale nie sądziłam, że w tym wszystkim to ja okażę się dziwką. Zabrałam walizki, wróciłam do domu i z precyzją chirurga odmierzyłam ilość wody, którą należy zalać pół miski ciecierzycy. 

Po kilku miesiącach dałam się zwieść plakatom na mieście oferującym świetne miejsca pracy. Chciałam być jak te dziewczyny – uśmiechnięta i szczęśliwa. Założyć niebieską koszulę i ręce na piersi, dwie oznaki profesjonalizmu. Chciałam jadać o regularnych porach lunch, w którym są takie słowa jak quinoa lub kasza bulgur, choć możliwe, że to to samo. Na pewno było tam również pieczywo zamiast chleba, kaizen oraz warsztaty efektywnej komunikacji i ja po prostu też chciałam tam być. Patrzyłam w ich plakatowe, płaskie oczy i zazdrościłam, gdy mówiły: „Wiesz, czasem musimy zostawać po godzinach”. Mnie jeszcze nikt nigdy nie poprosił, żebym została. 

Kiedy usłyszałam na rozmowie kwalifikacyjnej, ile będę zarabiać, spojrzałam przez okno i na chwilę zapomniałam, jak się oddycha. Wieżowiec naprzeciwko wyglądał jak ekran, na którym ktoś wyświetlił słowo „dziwna” – neonowe, migające, nie do przeoczenia. Dwójka rekruterów siedzących przede mną zerknęła w tę samą stronę, może z ciekawości, może z niepokojem. Czy oni też to widzą? Czy każdy kandydat dostrzega ten znak, a potem przez lata udaje, że go nie ma? Może właśnie na tym polega ta praca — na codziennym zaprzeczaniu, aż przestajesz ufać własnym oczom. Czy to ich sztuczka, żeby zapomnieć, jak tanio się sprzedali?

Po wyjściu pobiegłam przed siebie, ale tylko trochę. Chciałam biec dłużej, tyle ile należałoby po tym wszystkim, ale nie mogłam, bo miałam na stopach szpilki. Komuś z boku mogło to wyglądać na trening interwałowy, a ja biegłam, bo chciałam uciec od decyzji, jakie podejmowałam. Niech ktoś inny ponosi konsekwencje, a ja płynnie przejdę do etapu, który następuje po słowach: „Wszystko będzie dobrze”. Zatrzymałam się w parku, bo natura koi nerwy. Martwa natura z dziwką w tle. Przypomniała mi się stara reklama Schwarzkopf: 

Berlin – Drei Wetter Taft.
New York – Drei Wetter Taft.
Warszawa – Sama sobie winna.

Czy Heidi Klum wiedziała dokąd iść po tym spektakularnym wyjściu z samolotu? Na pewno. Normalni ludzie wiedzą dokąd zmierzają. Mają plany i cele roczne, a na dodatek je realizują, powstają gdy upadają, proszą o podwyżki i spłacają kredyty. Chciałam złapać kij baseballowy i napierdalać krzaki w moim wnętrzu, żeby wypłoszyć z nich odpowiedzi, które się we mnie kryły jak w stumilowym lesie. Wiedziałam, że gdzieś tam są i nienawidziłam czasu, który muszę odczekać, żeby je poznać. Zawsze, gdy słuchałam porad innych ludzi, po kilku latach budziłam się w życiowym rowie zastanawiając się, gdzie obecnie są ci doradcy. Dlaczego nie podtrzymują mi głowy, którą walę w mur? Teraz nie było kogo obwiniać, bo przecież nie brzydkiego człowieka, który powiedział mi o Miejscu i przecież “sama sobie winna”, ale czy ci coachowie z gazet widzieli tę samą co ja podszewkę świata i stąd wzięli swoje porady o tym, że warto podjąć dawno zapomniane hobby? 

Późno w nocy, brudna i wykończona, wróciłam na poddasze. Zrobiłam hummus, nalałam wina. Zrozumiałam, że te jedyne słowa, które naprawdę chcemy w życiu usłyszeć, muszę powiedzieć sobie sama.

Sama sobie.