Ella

By

Zakochałam się w pięknej kobiecie. 

Nie wiem, jak miała na imię, ale mówiłabym do niej Ella, a to z dwóch powodów. Po pierwsze, bo to francuskie imię, a każde francuskie imię niesie ze sobą obietnicę “czegoś niewypowiedzianego”. “Coś niewypowiedzianego” natomiast to moja ulubiona forma tajemnicy, oczywiście dopóki pozostaje niewypowiedziana. Po drugie dlatego, że mogłabym przez przypadek mówić do niej Bella, a wtedy na pewno by się uśmiechała. Może nawet śmiała, przeczesywała włosy dłonią albo robiła coś równie seksownego. Nie wiedziałam jeszcze kim chcę być gdy dorosnę, ale wiedziałam na pewno, że chcę sprawiać, by Ella śmiała się każdego dnia, najlepiej patrząc na mnie. 

fot. Vlada Karpovich

Poznałyśmy się na zajęciach jogi, jednych z tych, na których jest się zmuszonym do ćwiczeń w parach. Rozglądałam się podejrzliwie wokół siebie, szukając kogoś, kto nie wyczuje, że mam na sobie ten sam t-shirt już trzeci raz z rzędu. Spojrzałam na nią i przypomniałam sobie wszystkie tandetne teksty z komedii romantycznych. Zawsze dziwiłam się, że faceci nie mogą z siebie wyrzucić nic lepszego niż: „Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką widziałem”. Patrząc na Ellę pojęłam, że jest to rzeczywiście jedyne, co wtedy przychodzi do głowy. Poczułam ciężar wszystkich lat wypełnionych brakiem, o którego istnieniu nie miałam pojęcia. Dni i miesięcy pełnych nie-pięknych ludzi, tak ważnych dla zaistnienia chwili, w której zobaczyłam Ellę. Wymieniłyśmy uśmiechy i wiedziałam już, że Supta Jathara Parivartanasanę wykonamy razem. Pochyliła się nade mną, przytrzymując mi ramiona. Chyba nawet chciałam, żeby tak jak ja, miała na sobie stary, pognieciony t-shirt, bo wtedy dowiedziałabym się jak pachnie jej życie. Fotel, na który rzuca ubrania albo kot, który się na nich kładzie. Chciałam być przy niej gdy wyciera w ten t-shirt łzy. Powiedziałabym wtedy, głaszcząc jej krótkie włosy: „płacz, płacz” albo „nie płacz, nie płacz, jesteś taka młoda i taka piękna” – słowa, których dla samej siebie nigdy nie miałam. W moim przypadku bycie młodą i piękną nigdy nie było wystarczająco dobrym powodem, żeby przestać płakać. Po zajęciach podeszłam bardzo blisko niej w szatni i pochwaliłam wprawę, z jaką przytrzymywała moje ramiona. 

– Och, ciągle coś mi przeszkadza w regularnym chodzeniu na zajęcia… – westchnęła w odpowiedzi.

– Zawsze coś! – odparłam.

“Zawsze coś”. Tyle lat edukacji, zagraniczne stypendia, studia prawnicze i jedyne, co przyszło mi do głowy to „zawsze coś”. Poczułam się jak niegroźna wariatka, a nie chciałam być niegroźną wariatką, zwłaszcza nie w oczach Elli. To źle się kojarzy. Brzmi jak łańcuszek szczęścia, złote myśli albo zapinanie pasów na tylnym siedzeniu. Chciałam być kobietą, która stoi na wysokości XXI wieku i zaprasza inną kobietę na kawę lub do siebie, nie widząc w tym niejasnego powodu, mimo że ta kobieta ma w sobie wiele, bardzo wiele niejasnych dla niej powodów. Ta kobieta przecież lubi mężczyzn.

Będąc więc kobietą z XXI wieku zaprosiłabym Ellę do siebie. Wiem jak należy ułożyć w domu magazyny takie jak Kukbuk albo Label oraz świeczki z Zara Home, żeby sprawiać wrażenie osoby interesującej. Ella przesunęłaby dłonią po grzbiecie włoskiego Vogue’a, którego zaczęłam tłumaczyć na polski. Usiadłaby na łóżku i opowiedziała o jakimś kompleksie, najlepiej tym nieoczywistym albo o tym, że nigdy nie była w Szwecji, a wtedy we mnie obudziłoby się najniższe z uczuć – zadrość. Jak cudownie byłoby być Ellą. Mieć krzywy mały palec u stopy, wystający brzuszek i nigdy nie być w Szwecji. Jak w ogóle mogłam kiedykolwiek myśleć, że fajnie jest podróżować. Postanowiłam ruszyć z miejsca i zawalczyć z moją depresją, żeby zdobyć uczucie Elli. W mojej głowie tak właśnie wygląda życie zdrowych ludzi. Czegoś chcą a potem ruszają z miejsca, żeby to dostać. Niestety u ludzi z depresją to nie działa. Zaczynasz wyszukiwać w internecie sposoby na depresję – znajdujesz trzy sezony The Crown. Chcesz się zebrać w garść – kupujesz Nutellę, opakowanie pieczywa tostowego i masełko. 

Postanowiłam poszukać pomocy u specjalisty. Zawsze uważałam, że depresja to moja wina. To ja powinnam wstawać rano, produkować tryptofan czy tam inne przekaźniki lub hormony. To ja niewystarczająco dobrze jem banany i orzechy, skoro w moim ciele zamieniają się w tłuszcz, a nie szczęście. Poszłam do lekarza i opowiedziałam mu o tym, jak się czuję. Długo myślałam jakiś słów użyć i wyszła mi z tego wiadomość zrozumiała tylko dla kogoś, kto podobnie jak ja ma Słońce, Merkurego i Venus w astrologicznym znaku Ryb. 

– Czuję się jakbym miała na sobie dwie pary jeansów. Te z zewnątrz są jak obsikana powłoka, która mocno przywiera do pierwszych. Jest mi ciepło i niewygodnie, wylewają mi się z nich boczki, chcę je zdjąć, ale nie mogę. Mam te jeansy na sobie mniej więcej od czasów liceum i nie wierzę już, że je kiedykolwiek zdejmę – powiedziałam. Lekarz nawet na mnie nie popatrzył. Stukał coś na klawiaturze komputera podczas gdy ja pakowałam do torby darmowe długopisy i żółte karteczki do notatek. Gdy sięgałam po kolejnego cukierka o smaku lukrecji zadał mi pytanie, jedno z tych w rodzaju: „Czy miewa pani myśli samobójcze”, albo „Chce się żyć”. Wyłączyłam się szybciutko i wycofałam w tył mojej głowy tak, że zaczęłam obserwować całą sytuację z góry, jakbym była balonikiem na hel. Potem wycofałam się jeszcze bardziej, tak że obserwowałam siebie obserwującą siebie i tak dalej, aż do Drogi Mlecznej. Przepisał mi białe i niebieskie tabletki, po których bardzo, ale to bardzo chciało mi się pić, a chaos, hałas i samotność w moim wnętrzu nie zmieniły się wcale w porządek, spokój i radość. Nadal tam były, tylko o wiele szybciej się przeplatały, jakby wciągały sobie po kresce kokainy już od samego rana, z kawą. Nie wiem czy lekarz chciał tym sposobem osuszyć te spodnie, ale doszło do tego, że dobrze czułam się już tylko w metrze i przejściach podziemnych. Było tam wszystko to, co w moim szybkim wnętrzu. Zgiełk, pośpiech, samotność. Bałam się wracać do domu, bałam się ciszy i tego, kim mogę się stać, gdy na chwilę sobie odpuszczę te wszystkie „musisz”, „powinnaś” „trzeba” i „dobrze by było”. Lepiej było w metrze. 

Gdy schudłam 10 kilo od niejedzenia oraz ciągłego picia wody i skończył mi się bilet miesięczny na komunikację miejską, zrozumiałam że tylko ja sama jestem w stanie o siebie zadbać. Nie byłam już kobietą, która dba o siebie, bo chce być szczupła albo fajna, bo boi się czterdziestki. Ja byłam pacjentem geriatrii i musiałam jeść pięć posiłków dziennie zawierających węglowodany złożone, zapierdalać na siłownię, siedzieć pod lampą słoneczną, prowadzić dziennik myśli i medytować. O dziwo, to wszytko zadziałało na tyle, że czułam się na siłach by zawalczyć o Ellę, a przynajmniej wrócić na zajęcia jogi. Chyba nawet się nie zdziwiłam, gdy nigdy więcej jej tam nie spotkałam. Długo zajęło mi zaakceptowanie faktu, że przegrałam z jakimś mężczyzną, który przyjechał pod jej dom jakąś białą Teslą i wybawił od chodzenia na jogę i informowania wszystkich na początku zajęć, że jest się w trakcie menstruacji. Było to jednak zrozumiałe, sama na to czekam. Zostałam na sali z ludźmi, którzy stanowili grupę tych nie-pięknych, tak niezbędnych do zaistnienia sytuacji z komedii romantycznych. Teraz, gdy będę chciała kogoś poderwać, będę zmuszona powiedzieć: „Już kiedyś widziałam kogoś tak pięknego”. 

To okropny sposób na podryw, ale jedyny, w jaki mogę zachować w moim życiu Ellę.