Odnalazłam w sieci korepetytora, który wyglądał jak ktoś, kto nienawidzi kobiet i prawdopodobnie z żadną nie miał kontaktu w postaci pocałunku lub seksu i obwinia je za to, że siedzi w domu, jest sam i gra w gry. Ten ktoś jest też dobry z matmy, bo miał w liceum dużo czasu wolnego, skoro, jak już ustaliłam, nie chodził na randki. O ironio, to wszystko sprawiło, że w życiu niejakiego Marcina z Warszawy pojawiłam się ja. Nie zamierzałam mieć z nim żadnej formy kontaktu fizycznego i najbardziej pociągały mnie w nim kompetencje korepetytora. A mogło przecież Marcinowi przejść przez myśl, że umieszczenie ogłoszenia na stronie Olx będzie dobrym sposobem na podryw. I że każdy oprócz mnie wie, że to tajemny kod. Taki sam jak ten, że jeśli chce się dać łapówkę policjantowi, to wkłada się stówę czy pięć w dowód rejestracyjny, on podłapuje temat i wraca z dokumentami mówiąc, że jest jakiś problem z systemem i że mogę jechać. Ja tego nie wiem. Ja potulnie płacę mandaty, a potem z frustracji rysuję policjantom karoserię, żeby uwolnić nazbieraną złość.

Od czasu do czasu mam ochotę zrobić coś z moim nieudanym życiem zawodowym i wymyślam sobie nowe zajęcie. Rozemocjonowana wyobrażam sobie, próbując zasnąć, czekające mnie perspektywy rozwoju. Jak by to było, już nigdy więcej nie zastanawiać się, co chcę robić, gdy dorosnę? Jak bym się czuła w dniu, w którym znalazłam pasję i powołanie – budząc się codziennie pełna energii i oczekiwania na nowe wyzwania? Bywałabym zmęczona, ale szczęśliwa, bo w pełni realizuję swój potencjał, cieszę się szacunkiem społeczeństwa i uznaniem w oczach najbliższych. Jestem dojrzała, przebojowa jak córka koleżanki mojej mamy i świadoma własnych zalet. Nie miewam już opryszczki i pozbyłam się zbędnego owłosienia za pomocą laseru, a może nawet wyrównałam asymetrię ust dzięki kwasowi hialuronowemu. Po tych rozmyślaniach śnią mi się koszmary. Takie, w których nie mogę znaleźć świadectwa maturalnego i któryś z nauczycieli odkrył, że jestem oszustem, niczego nie umiem i nie można mnie dopuścić do egzaminu dojrzałości. Rano, wyczerpana i spocona jakbym biła się z panem Lubelskim od geografii, robię sobie kawę, znajduję świadectwo i oglądam rząd piątek, na tle których wyróżnia się czwórka z polskiego. Pani od polskiego wiedziała, że jestem oszustem, a ja wiedziałam, że ona wie. Pod koniec roku szkolnego poprzez wymianę spojrzeń zawarłyśmy pakt – ona postawi mi czwórkę, a ja będę już do końca życia pamiętać, że do niczego się nie nadaję. Na szczęście, sącząc lurę, która ma zapobiegać atakom niepokoju i biegunce, przypominam sobie, że jestem dorosła i sama decyduję o swoim losie. Mogę na przykład jeszcze raz pójść na studia, a jeśli się nie dostanę na uniwersytet, to mogę użyć kompetencji w postaci gotówki, która jest wysoko punktowana na wszystkich prywatnych uczelniach. Jedynym pytaniem rekrutacyjnym jest to, czy mam ochotę studiować i zapłacić dużo pieniędzy za coś, co kiedyś mogłam mieć za darmo, ale źle wybrałam, bo byłam bezmyślną nastolatką. Tak. Bardzo chcę, poproszę. Tak więc chciałam już być farmaceutką, tłumaczką symultaniczną, doradcą zawodowym, logopedą, florystką oraz oczywiście psychologiem. Zawsze ciągnęło mnie do tego zawodu, głównie z powodu leczonej od czasów liceum depresji. Wiem już bardzo dużo o działaniu mózgu w tej chorobie i różnych mechanizmach kierujących zachowaniem. Znam zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, nerwicę natręctw, zespół niepokoju uogólnionego i zaburzenia koncentracji uwagi. Naturalnym więc wydaje się, że fajnie byłoby na dodatek codziennie słuchać o tych zaburzeniach od innych ludzi. Może mają ciekawiej? Może (oby) gorzej? Może ze mną nie jest tak źle? Podeszłam do tematu przebranżowienia na poważnie – uznałam, że najlepszym sposobem na uzyskanie tytułu mgr psychologii klinicznej będzie jednak rozpoczęcie pięcioletnich studiów stacjonarnych na jednej z prestiżowych, ale bezpłatnych uczelni. Aby zrealizować ten plan musiałam jednak napisać ponownie maturę z języka polskiego – tym razem w wersji rozszerzonej – oraz z matematyki, której kiedyś w ogóle nie zdawałam, ale bardzo wierzyłam w moje zdolności w tej dziedzinie. Przygotowania do matury z polskiego zupełnie olałam. Czym mogła mnie zaskoczyć? Jakich trudności, których nie postawiło już przede mną życie, mogłam spodziewać się w rozszerzonej wersji arkusza maturalnego? Żadnych. Żadnych! Inaczej podeszłam do matematyki. Z biegiem czasu utraciłam umiejętność wykonywania działań arytmetycznych, zarówno w pamięci, jak i na kartce, powierzając los kalkulatorowi oraz promocjom w Lidlu.
Trudno, musiałam zaryzykować w kwestii Marcina. Nie czułam zagrożenia. Najgorsze co mogło się stać, to konieczność spędzenia kilku krępujących chwil w towarzystwie Marcina, który jednak być może nie miał ochoty na matematykę, ale na zatopienie się we wszechświecie innego człowieka, najlepiej kobiety, złapanie jej za rękę i wymazanie z historii przeglądarki incelowskich treści. Jestem dobra w wytrzymywanie krępującej ciszy i zagrożenie stanowiłby dla mnie jedynie nóż w kieszeni Marcina, bądź spotkanie się z nim w ciemnej alejce parku, czego nie zamierzałam zrobić. Umówiliśmy się dopiero na pierwszy wtorek czerwca (był kwiecień), w kawiarni. Marcin okazał się być człowiekiem zajętym. Może wypuszczono nową grę albo potrzebował czasu, żeby dokładnie zaplanować moje morderstwo? Trudno powiedzieć. Ubrałam się przyzwoicie, żeby nie wywoływać u Marcina niepotrzebnego napięcia. Przez endometriozę już od dawna zmuszona byłam do noszenia luźnej odzieży, więc ze sporej kolekcji dresów wybrałam brązowy komplet adidasa z fioletowymi paskami, najdroższy jaki posiadam. Marcina okłamałam już na początku. Nie chciałam być bezrobotną kobietą po trzydziestce, która uroiła sobie, że zostanie psychologiem i wprowadza ten plan w życie, mimo że właśnie tą kobietą byłam. Marcin uwierzył w historyjkę o tym, że kilka razy kiblowałam i dlatego zdaję maturę w trochę późniejszym wieku. W ogóle zresztą na mnie nie patrzył, więc upiekłoby mi się nawet, gdybym powiedziała, że jestem jego matką i że w końcu jestem z niego dumna. Gdy się do mnie zwracał, patrzył na ścianę obok. Zauważyłam, że lekko drgała mu powieka i co jakiś czas nerwowo skubał skórę na jabłku Adama. Miał tam czerwone, łuszczące się zgrubienie, które było dowodem nerwicy natręctw. W końcu się na tym znam.
Zamówiliśmy płyny, a ja odbyłam swój rytuał upijania łyczka kawy i dolewania takiej samej ilości wody, upijania i dolewania, aż do zrobienia totalnej lury, jedynej wersji kawy, na jaką pozwolił mi lekarz. Marcin chętnie przystał na moją propozycję cotygodniowych spotkań i cichym głosem, wpatrując się w ścianę, przedstawił mi zakres materiału, który powinnam opanować.
_________________________
Kiedy spotkałam się z nim w rocznicę niezdanej (matematyka) i niepoprawionej (język polski) matury, wyglądał jeszcze gorzej, niż gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Głowa jeszcze bardziej zapadła się w ramiona, na skroni pojawiły się siwe włosy, a jabłko Adama było w opłakanym stanie. Zaprosiłam go na suty lunch, na co chętnie przystał, nie próbując nawet ukryć zażenowania. Opowiedziałam mu o tym, jak trudny był dla mnie powrót w rodzinne strony i wejście do szkoły, świadka najbardziej żenującego czasu w moim życiu. Opowiedziałam o tym, że przefarbowałam włosy na blond, bo nie chciałam, żeby mnie rozpoznała madame Kleminski od francuskiego, której powinnam być wdzięczna, bo dzięki jej faszystowskim technikom nauczyłam się tego języka i teraz jestem w stanie zarobić na rachunki oraz na przykład na suplement diety z fermentowanego czerwonego ryżu i karczocha. O tym, że ją spotkałam, a ona wciąż za uśmiechem kryła pogardę do tych licznych osób, którzy nie rozumieją czym jest subjonctif passé albo jak się odmienia “etre” w czasie plus-que-parfait. O tym, jak dużo alkoholu wypijałam, nawet w szkole, bo zawsze ktoś miał schowaną butelkę wódki w szafce na książki. O tym, jak pan od wuefu lubił dotykać dziewczyny, ale był ojcem mojego chłopaka, więc do mnie się tylko obrzydliwie uśmiechał i wtedy pękały mu pęcherzyki śliny zgromadzone w kącikach ust. O tym, gdy w drugiej klasie zrobiło mi się nagle bardzo, bardzo smutno i nic tego smutku nie mogło uleczyć. Żadna butelka wódki z szafki na książki, ani nawet syn wuefisty, który był moim chłopakiem i naprawdę bardzo mnie kochał, a już na pewno nie madame Kleminski, która okazała się być dobrym człowiekiem, bo zatrzymywała mnie po lekcjach i pytała co się stało. A ja nie wiedziałam co powiedzieć, bo przecież nic się nie stało, więc tylko mówiłam, że się bardziej przyłożę do słówek, i to tylko dlatego ten francuski tak dobrze umiem. Tylko dlatego, że madame Kleminski pytała co się stało, a ja się wstydziłam powiedzieć, że jest mi po prostu kurwa smutno, bo bałam się, że będę musiała śpiewać na pocieszenie Marsyliankę na apelu przed całą szkołą, bo akurat szukała chętnych. Bo przecież nic się nie stało, a ja coraz mniej chciałam żyć, uczyć się, całować z chłopakami, zrywać z nimi a potem się godzić, wybierać przedmioty maturalne, wyprawiać osiemnastkę, a przede wszystkim z kimkolwiek rozmawiać o tym, jak bardzo jest mi smutno, bo nic tego smutku nie potrafiło zmienić w radość, uśmiech i głód życia. Więc uczyłam się tych słówek i podtrzymywały mnie jak rusztowanie, gdy odpadały ode mnie coraz większe kawałki szczęścia.
Marcin wysłuchał w milczeniu, ale wiem, że tak naprawdę przestał słuchać przy wzmiance o alkoholu, bo zwierzył mi się kiedyś, jak bardzo żałuje, że nie imprezował i że gdy jest się dorosłym, to już nie można się tak doskonale nauczyć pić, jak w liceum. Że wódka mu nie smakuje i się nie może przemóc, a gdyby zaczął w młodym wieku, to z pewnością szybciej oswoiłby kubki smakowe i jego życie wyglądałoby inaczej. Obydwoje mieliśmy więc pewien żal do tego, w jaki sposób spędziliśmy czas młodości i być może właśnie to połączyło nas cieniutką nicią porozumienia.
Gdy się żegnaliśmy, pełni hummusu, pity i cydru, Marcin powiedział, że mogę na niego liczyć, gdybym w przyszłym roku znów chciała zdawać maturę. Było w tym tak dużo smutku, że zapytałam go, co się stało. Odpowiedział, że nic i nagle rozumiałam, dlaczego tak dobrze umie matmę. Chyba u niego też się kiedyś nic nie stało.

